29 maja 2012 roku. Quito. Hostel Sucre na Starym Mieście.
To był dzień jak co dzień. Niczym się nie wyróżniał.
Rano obudził nas dźwięk telefonu. Wstawszy z łóżka, zaczęliśmy pakować plecaki, bowiem tamtego dnia mięliśmy już na dobre opuścić Quito i ruszyć dalej – do Quilotoa. Zjedliśmy śniadanie, porządkując w międzyczasie kolejne rzeczy plątające się po wynajętym pokoju. Początkowo wałęsaliśmy się trochę jak w transie, wciąż jeszcze zaspani. Ale czas naglił! Musieliśmy wyjechać z rana, jeśli mieliśmy dotrzeć jeszcze tego samego dnia do Quilitoa, położonego wysoko w Andach.
Szybko! Szybko! Śpieszyliśmy się, ugniatając nerwowo kolejne drobiazgi w plecakach.
-
Lecę myć zęby! – rzuciłam do Łukasza, wybiegając z pokoju.
Było około godziny ósmej rano. Późno! Naprawdę późno! Kończyłam już szczotkować zęby, gdy dołączył do mnie Łukasz. Nasz pokój od łazienki dzieliło jakieś 10-12 metrów. Wychodząc, Łukasz nie zamknął drzwi na kłódkę... Oj, tak! W hostelu Sucre w Quito w drzwiach nie ma dziurek na klucze! Są natomiast metalowe uchwyty – w sam raz na kłódki! Łukasz nie zamknął drzwi na kłódkę, ponieważ to zajmuje czas... a nam się spieszyło! Poza tym za chwilę miałam wrócić do pokoju!
Od momentu wyjścia Łukasza z pokoju do chwili, gdy ja zdążyłam do niego wrócić mogło minąć najwyżej półtorej minuty. Półtorej minuty to mnóstwo czasu, aby podejść do łóżka przy drzwiach, na którym leżał spakowany już, mały plecak, otworzyć go, wyjąć komputer z pokrowca zasuwanego na zamek, zasunąć ów zamek z powrotem, wsuwając pokrowiec do plecaka, i chwycić jeszcze na koniec malutki pojemnik z dyskiem, telefonem i pen-drivem.
Gdy wróciłam do pokoju, zastałam wszystko dokładnie tak, jak to zapamiętałam. Dwa duże plecaki na podłodze i jeden mały na łóżku bliżej drzwi. Ten ostatni miał zasunięty zamek tak, jak to było przed moim wyjściem.
Kilka minut później wrócił Łukasz. Zarzuciliśmy nasz dobytek na plecy i szybko omietliśmy wzrokiem cały pokój dla pewności, czy aby wszystko zabraliśmy. Pierwszy do recepcji zszedł Łukasz. Dołączyłam do niego chwilę później i, pożegnawszy się z pracownikami hostelu, wyszliśmy razem na ulicę. Od tamtej pory mały plecak spoczywał wciąż na kolanach jednego z nas lub pomiędzy naszymi nogami.
Kilka godzin później, w Quilotoa, rozbiliśmy namiot przy hostelu u brzegu głównej, asfaltowej drogi. Nurkując ręką w małym plecaku, Łukasz zawołał do mnie z przerażeniem w głosie:
-
Gdzie jest komputer?Spojrzałam na niego. Z wyraźnym zaskoczeniem i niedowierzaniem na twarzy trzymał w ręku pusty, zielony pokrowiec na netbooka.
-
Dysk! Sprawdź, czy jest dysk! – krzyczałam do niego już ze łzami w oczach.
-
Nie ma!Przepadł komputer, dysk, na którym trzymaliśmy zapasowe dane, w tym kopie wszystkich zdjęć, mój telefon i malutki, pomarańczowy pen-drive!!! Szczęście w nieszczęściu, złodziej nie zauważył najcenniejszej rzeczy ukrytej w plecaku – aparatu fotograficznego! Zwykle nie trzymamy tego wszystkiego razem. Wyjątkiem są planowane podróże autobusami (jak np. ta do Quilotoa), gdzie potrafią znikać różne rzeczy z luków bagażowych (tam zawsze lądują nasze duże plecaki).
„Ale jak?! Kiedy?!” – huczało w głowie.
Powoli, krok po kroku zaczęliśmy analizować przebieg całego dnia. Jakie to oczywiste! Quito! Hostel Sucre i ta krótka, przeklęta chwila, w której nie było nikogo w niezamkniętym na kłódkę pokoju!!!
Płacz! Niedowierzanie! Nerwy! Po blisko czterech miesiącach bezpiecznej podróży okradziono nas w hostelu tuż pod naszymi nosami! Zawsze tak bardzo uważaliśmy! Jak nikt wokół! Straciliśmy czujność tylko na półtorej minuty! I to wystarczyło! Miesiące żmudnej pracy nad zdjęciami, kolejne, niewklepane jeszcze w Internet części bloga, większość zdjęć i wszystkie filmy z Hondurasu, Nikaragui, Kostaryki, Panamy oraz cały materiał z rejsu przez Pacyfik i dotychczasowego pobytu w Ekwadorze... wszystko to przepadło! :(
Łukaszowi jeszcze tego samego dnia udało się wrócić do Quito. Heh, i pomyśleć, że w trakcie jego powrotu do stolicy ktoś jeszcze, znając doskonale powód i okoliczności, próbował go naciągnąć na wcale niemałe pieniądze! Na szczęście tym razem złodziejowi się nie udało!
-
Pojechałem prywatnym truckiem z Quilotoa do Zumbahua. Tam ten sam facet zaproponował mi, że za 30 $ zabierze mnie do Latacunga – opowiadał Łukasz następnego dnia przez telefon, już z Quito. –
W końcu zgodził się na 25 $. Wkrótce dogoniliśmy jakiś autobus. Kierowca trucka przekonywał mnie, że ten autobus nie jedzie do Latacunga. Celowo obróciłem się, żeby to sprawdzić. Zobaczyłem duży napis – "Latacunga". Zapytałem kierowcę, dlaczego mnie okłamał! Ten zaczął coś gadać o tym, że autobus jedzie wolno! Kazałem mu się zatrzymać! Rzuciłem mu 6 $ i przesiadłem się w ten autobus! Kosztował 1,25 $!W bolesny sposób przyszło nam poznać ciemną stronę Ameryki Łacińskiej! Obok dziewiczego piękna z kolorowych pocztówek – złodziej, który kradnie za przyzwoleniem właściwie całego społeczeństwa (w myśl zasady – bogaty turysta kupi sobie drugi komputer, a ja jestem biedny, więc kraść mi wolno!), obok bezinteresownej, szczerej gościnności – obojętność na krzywdę innych.
Ktoś mógłby powiedzieć – "przecież można było uniknąć tego nieszczęścia, które was spotkało!"
I oczywiście mieliby rację…
Ktoś mógłby powiedzieć, że złodzieje są wszędzie. W każdym kraju i w każdym mieście!
I też mieliby rację!
Jednak spacerując po polskim mieście, nie trzymam kurczowo plecaka na piersi, wciąż zaprzątając sobie głowę potencjalną możliwością kradzieży. W Polsce nowopoznana osoba, która dobrze mi życzy, nie żegna mnie słowami – "Strzeż się złodziei! Nie ufaj nikomu, nawet policji!" W moim mieście nie słychać codziennie strzałów z dzielnicy obok... Oj, długo by tak jeszcze wymieniać!
-
Z Latynoamerykanami jest taki problem, że w końcu przychodzi im do głowy coś głupiego, coś złego! – mówił kiedyś Jaime, u którego gościliśmy w La Ceiba w Hondurasie.
Wtedy śmialiśmy się do rozpuku, myśląc, że to jakiś potworny żart.
Zasypiając sama w ciemnym namiocie, w zimnie, ze łzami w oczach, nie umiem zapanować nad złością na tego, kto ukradł, kto pozbawił mnie rzeczy, na które tak ciężko z Łukaszem pracowaliśmy! Ta złość mnie przytłacza! Zabija wiarę w ludzi! Gasi poczucie sensu dalszej podróży! Oprócz niej w głowie krąży jeszcze jedna myśl. Bardzo ciepła i kusząca. Myśl o powrocie do domu...
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz(
www.przebisniegi.com)