Człowiek nigdy nie jest uodporniony. Może się tylko do wielu rzeczy przyzwyczaić.
Erich Maria Remrque "Łuk Triumfalny"Z czasem i ja przywykłam do myśli, że zostałam sama…
Bezradne kręcenie mapą we wszystkich kierunkach w końcu zamieniło się w nienajgorszą orientację w terenie mimo, że daleko mi jeszcze było do umiejętności Łukasza. Język hiszpański, wcześniej tak obcy, stawał się coraz bardziej naturalny, a smutna, szara twarz znów zaczęła się uśmiechać i zauważać innych ludzi wokół…
Wciąż tkwiłam w La Paz, próbując pozbierać myśli.
Każdego dnia chodziłam po jedzenie na lokalny rynek przy głównym placu miejskim. Odwiedzałam wciąż tę samą staruszkę „od ziemniaków”, obok inną „od owoców” czy kolejną „od ciasta bananowego i domowych pierożków z miejscowym serem”. Czasem jedna z nich darowała mi przejrzały lub na wpół jeszcze dojrzały owoc, którego i tak by już nie sprzedała.
-
˟Yapa! Yapa para señorita gringita! To będzie gratis dla panienki gringo! – i twarde kiwi czy mango lądowało w foliowej siatce.
-
Dziękuję! Będzie dobre za kilka dni – uśmiechałam się serdecznie w kierunku pomarszczonej, spalonej słońcem twarzy.
Innym razem patrzono na mnie spode łba, gdy odchodziłam od stoiska z pustymi rękoma, nie chcąc przepłacać za towar, którego „normalną” (dla miejscowych) cenę znałam już doskonale. „ Gringo! Gringo malo! Zły gringo!” – ze złością szeptano pod nosem.
Spacerowałam wzdłuż tych samych, „rozwrzeszczanych” ulic, czasem zapuszczając się w jakiś nowy kąt czy zaułek. Po cichutku, po swojemu obserwowałam miasto…
-
Jakie jest La Paz? – zapytałam Léo kilka tygodni temu, gdy jeszcze podróżowaliśmy z Łukaszem po Peru.
-
Zdezorganizowane! – odpowiedział pewnie nasz kolega, który gościł wtedy w Boliwii już kilka dni.
Lepiej nie umiałabym oddać wrażenia, jakie zrobiła na mnie nieformalna stolica najbiedniejszego kraju Ameryki Południowej. Jedynie malownicze wschody i zachody słońca nad doliną pomiędzy stromymi wzniesieniami, w którą wciśnięto miasto, wydawały się zachowywać jakiś powtarzalny porządek. Reszta była nierzadko dziełem przypadku…
-
Pyszne te owoce! – powtarzałam nieraz ulicznym handlarzom. –
A pani jutro też na tej ulicy będzie sprzedawać? W tym miejscu?-
Kochanieńka, ja tutaj codziennie pracuję! Od rana do wieczora!Ile razy szukałam na próżno tych samych Indianek na ulicy?! Ile razy to, co jeszcze wczoraj tętniło życiem, dziś chowało się za grubymi, drewnianymi drzwiami z metalową kłódką, zamknięte, niedostępne?!... ;)
Wzdłuż brukowanych, turystycznych uliczek, jedno obok drugiego wyrastało błyszczące, kolorowe stoisko z pamiątkami. Na chodnikach schludnie, bez śmieci i resztek jedzenia. Zewsząd dochodził gwar nie-hiszpańskojęzycznych rozmów. Bladzi, roześmiani przybysze z bogatych krain zza oceanu, wydawali z lekkością pieniądze, o których niejedna Indianka z ulicy mogłaby tylko pomarzyć. Tak przynajmniej rysował się obraz turystycznego centrum La Paz w oczach zwykłego przechodnia…
Inaczej było zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej, na przeciętnej ulicy prowadzącej w bok, w poprzek, czy wzdłuż miasta. Po wąskiej, najczęściej dziurawej jezdni pędziły minibusy, stare podmiejskie autobusy, taksówki I samochody osobowe. Każdy z tych pojazdów dudnił i warczał, popiskując co chwilę głośnym klaksonem! Piii, pi, pi, piiiiiiiiiiiii…!! Piszczeli wszyscy i każdy z osobna, gdy przystawał na chwilę na skrzyżowaniu lub w kilkuminutowym korku! Kierowca wysłużonego autobusu, którym podróżowali miejscowi Aymara, kierowca taksówki, furgonu, autokaru, ciężarówki… Każdy na każdego! Wszyscy w pośpiechu i złości poganiali siebie nawzajem! Szybko, szybko! Pii, pi, piiiiiiiiii!!!
Piesi nierzadko mieli ciężki orzech do zgryzienia, próbując „przeskoczyć” na drugą stronę ulicy. Brakowało świateł, wskazujących pierwszeństwo ruchu drogowego, białych zebr na jezdni, policjantów przejmujących się zwykłym przechodniem. Zdarzało się, że i na „mundurowych”, pracujących w zastępstwie sygnalizacji świetlnej, ktoś zatrąbił, bo mu było śpieszno dokądś… Hmm, a może to z tęsknoty za klaksonem? ;)
Na targach, ulicznych straganach, placach, zza betonowych zaułków… dosłownie zewsząd wystawały dziesiątki kobiet, mężczyzn, dzieci i ich kolorowych towarów! Na chodnikach tłok! Stoiska! Stragany! Jedzenie, kosmetyki rozłożone na kolorowej folii! Na poboczach jezdni tłumy spacerujące w różnych kierunkach, bo na przeraźliwie wąskim chodniku brakowało już miejsca! Kolory, głośne nawoływania, zapach smażonego kurczaka, gotowanego ryżu i dojrzałych owoców… To wszystko zlewało się w jeden wielki chaos, który męczył, ale i zachwycał!
La Paz ginęło we wrzasku samochodowych klaksonów i krzyków ulicznych sprzedawców nim jeszcze na dobre zdążył wstać nowy dzień!
Do snu mieszkańców miasta układał jeszcze większy hałas… W końcu każdemu spieszyło się do domu, więc i dusił klakson z większą „energią” niż za dnia!
-
Dość! – powiedziałam pewnego razu. –
Uciekam stąd! Na wieś! W góry!I pojechałam…
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Ewelina(
www.przebisniegi.com)
˟yapa – coś „gratis”, dodatek do kupowanego towaru
INFORMACJE PRAKTYCZNE:nocleg w hostelu El Solario w La Paz – 25 boliviano/os/4-osobowe dormitorium (z dostępem do kuchni i kilku komputerów z Internetem, darmowe wi-fi, nie zawsze czysto)