W “Gana’s Guest House” pracuje dziewczyna imieniem Sara. Dobrze włada językiem angielskim, więc dla turystów przybywających licznie do hostelu jej słowa, wskazówki, informacje (o które w tym kraju tak trudno) są wręcz bezcenne. Nierzadko i my korzystamy z pomocy młodej Mongołki. Sara nie jest jednak osobą wszechwiedzącą i nieomylną. Wskazując nam miejsce, skąd podobno każdego dnia o godzinie 16.00 odjeżdża “big blue bus” do niewielkiej miejscowości Terelj, popełnia błąd, za który wkrótce zapłacą słono nasze studenckie kieszenie.
Niedaleko “Gana’s Guest House” znajduje się jedna z głównych ulic miasta. Ruszamy ku niej, w kierunku przystanku wskazanego wcześniej przez Sarę. Z błękitnego nieba, które teraz nie gości ani jednej chmurki, żar leje się szerokim strumieniem, prosto na nas! Brzydki, na wpół zniszczony przydrożny billboard rzuca niewielki cień, który wybieramy na swoje schronienie. Na przystanku trwa ciąga, niczym nie zakłócona “wymiana” pasażerów, przechodniów i gapiów, bowiem, jak w każdym miejscu w Mongolii, wzbudzamy powszechne zainteresowanie. Co chwila zatrzymuje się przy nas miejski autobus lub prywatny minibus. Przez drzwi, okno każdego z nich wygląda głowa (czasem głowa i tułów) kogoś (mężczyzny, rzadziej kobiety lub dziecka) kogo my nazywamy między sobą “naganiaczami”. Naganiacz krzyczy wyuczone na pamięć “wiersz” o przystankach, na których wkrótce zatrzyma sie jego pojazd. Krzyczy głośno i wyraźnie, kilka razy, tak, aby wśród gęstego tłumu ludzi, przypadkiem nie przegapić żadnego z potencjalnych klientów. W Mongolii nie ma tablic z rozkładem jazdy, są tylko naganiacze i przechodnie, którzy przy odrobinie szczęścia nie stracą głowy na widok zagranicznego turysty i, zamiast patrzeć bezwstydnie na jasne oczy, na bladą skórę i wielkie plecaki, wskażą właściwy autobus i właściwą godzinę odjazdu.
Zbliża się 16.00. Na przystanku zatrzymało się już wiele dużych, niebieskich autobusów, o których mówiła Sara, jednak żaden z nich nie jechał do Terelj. Do skąpego cienia rzucanego przez przydrożny billboard zbliża się dwójka białych turystów, podobnie jak my, w towarzystwie wielkich plecaków. Scout i James pochodzą z Australii. W swoim przewodniku przeczytali, że w gdzieś w tej okolicy znajduje się przystanek, z którego codziennie odjeżdża autobus do Terelj. Jakiś przechodzień wskazał im tę ulicę, a jako godzinę odjazdu autobusu podał 16.30. 16/16.30... Co za różnica? Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do tego, że Mongołowie zupełnie inaczej traktują czas niż my – przyzwyczajeni do ciągłego jego braku. Wydaje się, jakby w tym kraju słowo "punktualny" nie istniało. Na ulicach Ułan-Bator nikt poza turystami nie mija nas szybkim marszem. Miejscowi godzinami biesiadują w guanzach. Nie widać pośpiechu tak charakterystycznego dla europejskich miast.
Około godziny 17.00 dochodzimy do wniosku, że albo czekamy w niewłaściwym miejscu albo autobus do Terelj to kolejne "mongolskie widmo". Przechodzimy na drugą stronę ulicy po niewidzialnym "przejściu dla pieszych" i spacerujemy jeszcze kilkadziesiąt metrów. Po kilku nieudanych próbach od miłej Mongołki w średnim wieku udaje nam się dowiedzieć, że to właściwy przystanek, jednak autobus do Terelj już odjechał. Nadszedł czas zapłacić za pomyłkę Sary z "Gana's Guest House" i wyciągnąć wnioski: każdą ważną informację w Mongolii musimy potwierdzić w kilku źródłach, zamiast ślepo ufać mieszkańcom tego kraju, którzy czasami, mamy wrażenie, nie bardzo orientują się, na jakiej planecie żyją ;).
Nie pozostaje nam nic innego, jak wynająć taksówkę do oddalonej o około 66km wioski lub wrócić na przystanek jutrzejszego popołudnia. Kolejny dzień w Ułan-Bator? Żadne z nas, ani ja, ani Łukasz, ani dwójka Australijczyków nie ma na to najmniejszej ochoty. Ruszamy na połów mongolskich taksówek! Nie jest to wcale trudne. Wystarczy podejść do krawędzi chodnika i lekko wyciągnąć rękę, a po chwili samochody, jeden za drugim, zaczną układać się w kolejce do łatwego zarobku. W Mongolii, oprócz tradycyjnych taksówek z kolorowym logo na dachu, istnieją inne, "samozwańcze". Właściciel jakiegokolwiek pojazdu, za niewielkie pieniądze dla miejscowych (i większe dla turystów), może stać się takim "samozwańczym taksówkarzem".
Scout i Lukasz zatrzymują białą Toyotę. Kilka minut targują się o jak najniższą cenę. Za 50 000 T kierowca zgadza się zawieźć nas do Terelj. Po chwili z uśmiechami na twarzach mkniemy po mongolskiej drodze, zostawiając za sobą nieciekawy obraz przedmieścia Ułan-Bator. Z głośników wydobywają się znajome dźwięki starych przebojów z dzieciństwa: "Macarena", "Babygirl", "Coco jambo". Nie sposób powstrzymać myśli i ust przed próbą wtórowania zagranicznym wokalistom... :)
Po około godzinie jazdy przekraczamy granicę Obszaru Ścisłej Ochrony Chan Chentij. Kierowca oraz dwójka Australijczyków płaci po 3 000 T za wstęp. Nas, choć nie mamy pojęcia w jaki sposób, strażnik po prostu przeocza... Jest to tym bardziej niesamowite, że Łukasz siedzi z przodu wynajętej taksówki, tuż obok kierowcy... :)
Scout i James jadą dalej w kierunku wioski Terelj, a my opuszczamy białą Toyotę przy olbrzymim skalnym żółwiu, wspaniałym dziele przyrody. Jak się wkrótce przekonujemy to miejsce to niemal raj dla wygodnych turystów. Możliwość noclegu w jurcie, "wypożyczalnia" koni i wielbłądów, sklep z pamiątkami... Wnętrze skalnego żółwia nie raz musiało być miejscem hucznych imprez. Zostały rozbite butelki po wódce, puszki po piwie, kolorowe papierki po chipsach i słodyczach. Nasze przybycie nie umyka miejscowym "biznesmenom". Już biegnie ku nam młody Mongoł wystrojony w tradycyjną szatę, proponując swoje usługi. Jeden koń dla mnie, drugi dla Łukasza, trzeci by nieść plecaki, czwarty dla przewodnika... Dwa dni wędrówki po górach, nocleg nad rzeką... 100$ ! Rozczarowani uciekamy czym prędzej z krainy skalnego żółwia... Chcemy być jak najdalej od chciwych mongolskich biznesmenów i głośnych turystów. Odchodzimy kilka kilometrów dalej, za pastwisko wypełnione po brzegi krowami, jakami, kozami. Rozbijamy namiot za dużą skałą w pobliżu szczytu niewielkiego wzniesienia. Jak tu pięknie! Z szeroko otwartymi oczami, by nie uronić ani jednej chwili, obserwujemy, jak słońce w towarzystwie tysiąca odcieni żółci, różu i czerwieni zachodzi za skaliste szczyty tej części Gór Chentaj.
Budzi nas ciepło nadchodzące wraz z kolejnym porankiem i odgłosy zwierząt przechodzących obok namiotu. Wychylam głowę z wygodnej kryjówki, a tu prosto na mnie patrzą dziesiątki zdziwionych oczu. Bardzo specyficzne, niezapomniane uczucie – obudzić się pośrodku stada krów i jaków. Wystarczy jeden ruch, by przestraszone zwierzęta pobiegły w kierunku zielonego pastwiska...
Pogoda, wczoraj piękna i słoneczna, dziś płata nam najróżniejsze figle. Deszcz przeplata się z silnym wiatrem i złowrogimi grzmotami gdzieś zza pobliskich szczytów. Cóż zrobić, gdy „kapryśna królowa” ma ochotę na zadziorne żarty? Dopiero bardzo późnym popołudniem składamy obóz i decydujemy się na wędrówkę w góry. Jednak po zaledwie niecałej godzinie marszu, na środku zielonego pastwiska zaskakuje nas silny, siarczysty deszcz, który jak oszalały smaga obfitymi strumieniami nasze twarze, całe ciała, plecaki. Podczas, gdy wszystko wokół cieszy się i rozkwita od przybytku życiodajnej wody, my uciekamy w popłochu w kierunku pobliskiej jurty. Młody, uśmiechnięty Mongoł zaprasza nas gestem do drewnianej chaty. Bosymi stopami oblepionymi błotem stąpa po nierównej podłodze. Tuż obok przechadza się w tę i z powrotem dużo starszy od niego człowiek. Twarz ma spaloną słońcem na ciemny brąz, a skórę pooraną głębokimi zmarszczkami. Nietrudno zauważyć, że to właśnie ten starszy człowiek budzi największy szacunek wśród reszty domowników. Znajdujemy się w nowej, niewykończonej jeszcze części drewnianej chaty. Mała dziewczynka biega wokół starego Mongoła, podając mu okulary, fajkę i tytoń. Reszta rodziny obserwuje nas ukradkiem zza niewielkiego okienka dzielącego dwie izby. Zabawne – jesteśmy dla nich tak samo dziwni, inni, niesamowici jak oni dla nas. Mongołowie – niestrudzeni panowie stepów. Prości, gościnni... Już zaraz wędrują ku nam trzy małe krzesełka. Na dwóch siadamy wygodnie, trzecie służy jako stół. Gospodarze częstują nas lekko słodkimi, sycącymi ciastkami i gorącą, tradycyjną herbatą z dodatkiem mleka, soli i tłuszczu. Pycha! Gdy głód zaczyna dokuczać pośrodku zielonego stepu, trudno wymarzyć sobie lepszy, smaczniejszy posiłek.
Ulewa mija niepostrzeżenie, a ciemne chmury odchodzą gnane pospiesznie przez wiatr. Żal nam opuszczać progi drewnianej chatki. Na koniec stary Mongoł próbuje poderwać w górę mój plecak. Kręci głową na prawo i lewo, spoglądając to na mnie, to na ciężar, który zaraz spocznie na moich ramionach. Stoi w drzwiach swojego skromnego domu, na pożegnanie macha do nas spracowanymi rękoma. Biały uśmiech nie spełza z jego twarzy.
Wędrujemy doliną jeszcze kilka godzin. O zmierzchu docieramy do rzeki Tuul Gol. Po drodze mijamy tylko dwie, usadowione tuż obok siebie jurty. Wybieramy miejsce na obóz zaraz przy korycie rzeki. Jej potężny nurt może napawać lękiem, jednak nas uspokaja. Niedaleko stąd ktoś postawił kilka turystycznych jurt, ale teraz nikogo tam nie ma. Cieszymy się ze źródła czystej wody, z ciszy, spokoju. Niczego więcej nam nie brakuje...
Pogoda na dobre zmienia wobec nas swoje zamiary ;) Kolejnego dnia dokucza nam duszący upał. W ciągu blisko trzech godzin udaje nam się wspiąć na kilka pobliskich wzniesień, skąd długo przyglądamy się tajemnicom i nietkniętemu pięknu gór Chentaj.
Późnym popołudniem, gdy słońce nie daje się już tak we znaki, opuszczamy obóz. Idziemy wzdłuż Tuul Gol, w kierunku drogi prowadzącej do Terelj. Jutro o godzinie 8.00 z wioski rusza autobus do Ułan-Bator. Planujemy rozbić namiot gdzieś w pobliżu drogi, aby z rana bez przeszkód dotrzeć do stolicy.
Im dłużej wędrujemy wzdłuż starej rzeki, tym ta wywiera na nas większe wrażenie. Koryto układa się w zawiłą serpentynę. Często z wody wystają mniejsze lub większe wyspy usypane z kamienia. Na niektóre z nich zaczęła się już wdzierać roślinność - trawa, czasem drzewa. Napełniamy puste butelki czystą, zimną wodą. Każdy jej łyk przynosi błogie orzeźwienie.
Z wyrazem skupienia na twarzy, po kolana w wodzie, stoi człowiek, a w jego ręku tkwi nieruchomo długa wędka. Tuul Gol wywija koryto pod pobliskie wzgórza, a jej wody podmywają skały. Jak przejść dalej? Wspinamy się na zieloną górę, by ominąć trudny odcinek, jednak ręka wędkarza wyraźnie wskazuje na skały, a usta krzyczą: „Można przejść!”. Zawracamy i ostrożnie wspinamy się po kamieniach, wolno posuwając się wzdłuż koryta Tuul Gol. Przy końcu tej drogi jesteśmy zmuszeni zdjąć buty i wejść do wody. Mongolska rodzina wypoczywająca nad rzeką pozdrawia nas w języku angielskim. Idziemy dalej, lecz rzeczna serpentyna znów zagradza nam drogę. Czeka nas kolejna przeprawa przez rzekę:). Gdy po raz trzeci brodzimy w lodowatej wodzie, mija nas duża Toyota, a znajoma twarz wędkarza woła w języku rosyjskim: „Wsiadajcie! Jedziemy do Ułan–Bator. A wy?”. Takim oto sposobem docieramy do stolicy jeszcze tego samego wieczoru, a miła mongolska rodzina częstuje nas pożywnymi ciastkami, wodą i odwozi nas pod same progi hostelu „Gana’s Guest House” :).