W Ułan-Bator są trzy dworce autobusowe: jeden w centrum, dwa pozostałe w zachodniej i wschodniej części miasta. Z tego pierwszego kilka razy dziennie odjeżdża autobus do Dzuunmod - miejscowości położonej na przedgórzu Bogd Chan Uul. W Mongolii nie ma stałych, ściśle określonych godzin, w których kursują autobusy i minibusy. Gdy jakiś odjeżdża o 8:00 rano, to oznacza, że pasażerowie zbierają się od 7:30 do ...? Teraz wszystko zależy od długości trasy. Jeśli na jej pokonanie potrzebne jest kilkanaście godzin, kierowca z oczywistych względów nie może długo czekać. Gdy trasa jest krótka autobus lub minibus odjeżdża dopiero wtedy, gdy wszystkie miejsca (tzn. te siedzące i stojące) są już zajęte (może to potrwać nawet kilka godzin!) :)
Na dworzec w centrum Ułan-Bator docieramy późnym popołudniem. Jesteśmy ostatnimi pasażerami, na których czeka kierowca minibusa. Ruszamy w ponad godzinną podróż przez zielone stepy, prosto do niedużej miejscowości Dzuunmod (1 300T/os.), która na wzór innych mongolskich „miast" jest w większej części zlepkiem nieciekawych blokowisk i jurtowisk przypominających slumsy.
Z przystanku autobusowego dzieli nas jeszcze około 6 km do rezerwatu przyrody. Nieograniczone niczym zielone przestrzenie potrafią oszukać wędrowca. Na stepie łatwo pomylić się przy ocenie większych odległości. Widzimy przed sobą skupisko jurt... tak niedaleko, na wyciągnięcie ręki..., a jednak dopiero po ponad godzinie szybkiego marszu jesteśmy w stanie dokładniej zlokalizować ich położenie, dostrzec większe szczegóły.
Wstęp do Rezerwatu Ścisłej Ochrony Bogd Chan kosztuje 5 000T (w tym 2 000T za wstęp do muzeum). Gdy wchodzimy na teren najstarszego w Mongolii objętego ochroną obszaru dzikiej przyrody, zbliża się noc. Słońce schowało się już za góry, a jego miejsce powoli zajmuje księżyc i gwiazdy, które teraz oświetlają nam drogę. Rozkładamy namiot za niewielkim lasem, u podnóża najbliższego wzgórza. Za coś takiego w Polsce moglibyśmy zapłacić wysoki mandat. Jednak jesteśmy w samym środku Azji, w Mongolii, w kraju, który rządzi się zupełnie innymi prawami. Mimo wszystko za każdym razem, gdy położoną niedaleko drogą przejedzie jakiś samochód, wyłączamy latarki i z napięciem czekamy chwili, aż hałas silnika ucichnie zupełnie, gdzieś daleko za nami...
Następnego dnia doskwiera nam męczący upał, który już chyba na dobre rozgościł się w tej części kraju. Uciekamy przed nim nad malowniczy górski strumyk, niedaleko muzeum. Jedyne w okolicy źródło czystej, bieżącej wody po kilkudziesięciu metrach ginie w ziemi, pozostawiając wyschnięte koryto. Tu i tam błąkają się krowy, skubiąc leniwie soczystą trawę. Za nimi podąża rój much. W Mongolii wszędzie tam gdzie jest trawa, pasą się konie, krowy, owce, jaki lub kozy, a wraz z nimi miliony brzęczących nieznośnie owadów! Dla zmęczonego wędrowca potrafi to być prawdziwą zmorą, więc warto poszukać miejsca oddalonego choćby o kilkadziesiąt metrów od pasących się zwierząt.
Czas mija przyjemnie nad orzeźwiającym strumieniem. Błogie lenistwo przerywa dopiero dźwięk ukochanej polskiej mowy. Ku nam zbliża się trójka Polaków, których poznaliśmy niedawno w Ułan-Bator. Pijemy razem wódkę – ja symbolicznie jeden kieliszek, chłopcy szybko opróżniają butelkę „Chingis'a", zagryzając gorzałkę ciastkami. Wspólnie zwiedzamy buddyjską świątynię położoną na zboczu góry i muzeum, w którym starsza pani opowiada o historii i dzikiej przyrodzie Bogd Chan. Wkrótce żegnamy wesołych Polaków. Czas, by każdy z nas poszedł w swoją stronę...
Wolnymi krokami zbliża się wieczór. Opuszczamy okolicę muzeum oraz turystycznych jurt i wychodzimy naprzeciw podnóża zielonego szczytu, tuż za lasem. Słońce niedługo schowa się za pobliskie wzniesienia. Nie jest już tak gorącą, więc górska wędrówka jest dla nas czystą przyjemnością. Po kilku godzinach z wysokości ponad 1800m n.p.m. obserwujemy miejsce, w którym ukryliśmy nasz „zielony pałac". Kilkaset metrów dalej, w leśnej gęstwinie dostrzegamy inny namiot. Najwyraźniej nie tylko my postanowiliśmy urządzić sobie biwak w rezerwacie ścisłej ochrony przyrody :)
W południe kolejnego dnia po raz drugi odwiedzamy górski strumyk, tym razem by zażyć orzeźwiającej „kąpieli". W drodze powrotnej do naszego obozu przechodzimy obok mniejszych lub większych wysypisk śmieci i krzątających się między nimi ludzi, którzy zbierają to, co pozostawili po sobie turyści. Chwilę później czujemy już smród palonych odpadków. Plastikowe butelki, puszki po konserwach, opakowania po słodyczach... Wszystko to ginie w płomieniach ognia, a znad usypanych niedawno skupisk śmieci ulatują czarne smugi dymu prosto w czysty błękit nieba. Rezerwat Ścisłej Ochrony Bogd Chan wydaje nam się teraz tak „mongolski" jak nigdy przedtem...
Do Dzuunmod wracamy „na pace" białej furgonetki, a stamtąd minibusem do Ułan-Bator. Każda podróż w Mongolii zaczyna się i kończy w stolicy. Drogi (w większości wypadków jedynie piaszczyste, dziurawe gruntówki) rozchodzą się po kraju jak promienie, których źródło bije w Ułan-Bator. Często brakuje połączeń między miastami znajdującymi się zaledwie kilkaset kilometrów od siebie (w takim wypadku znów trzeba wrócić do stolicy by móc dostać się do obranego celu). Trudności podróżowania po Mongolii mieliśmy doświadczyć już niebawem.