Wild Coast. Dzikie Wybrzeże. Wiele statków rozbiło się o jego skały i zatonęło w głębiach oceanu... Wild Coast - 280-kilometrowy pas wybrzeża pomiędzy Port Edward a Qolora Mouth...
Gdy pomiędzy wysokimi skałami dostrzegamy miejsce, w którym rzeka Umzimvubu uchodzi do Oceanu Indyjskiego, krajobraz wokół nas wciąż spowija delikatna, poranna mgła.
Po krótkiej wizycie w biurze informacji turystycznej w Port St. Johns decydujemy się na nocleg w hostelu Jungle Monkey. Rozbijamy na prędce namiot i ruszamy w kierunku oceanu.
Wysokie, spienione fale mkną z niesamowitą prędkością na ostre skały, rozbijając się o nie, roztrzaskując na tysiące kawałków... Podążamy wydeptaną przez kogoś ścieżką, przecinając zbocze nadmorskiego wzniesienia. Przed nami starsza kobieta wybiera coś ze znikających i na nowo pojawiających się kałuż pomiędzy kamieniami, po czym chowa malutkie znaleziska do worka zawieszonego na ramieniu. Słona woda pryska na wszystkie strony... Czasem tracimy z oczu wąską ścieżkę i błądzimy między skałami, obserwując wciąż jak potężne masy wody toczą nieustającą walkę ze skalistym wybrzeżem. Wędkarze, usadowieni wygodnie na najwyższych skałach, pracują wytrwale mimo złowieszczych fal. Silny wiatr rozwiewa włosy, szarpie za rozpięte polary...
Zanim Umzimvubu wpada do oceanu, nad jej korytem wznosi się skalisty wąwóz z ostrymi, poszarpanymi bokami. Płyniemy niewielkim promem na drugą stronę rzeki. Towarzyszą nam bosi, czarnoskórzy mieszkańcy kraju, rozmawiający wesoło w niezrozumiałym dla nas języku. Po kilku minutach przybijamy do brzegu.
Po tej stronie rzeki rozciąga się długa, opustoszała plaża. Ocean Indyjski zachwyca wspaniałymi krajobrazami, przeraża ogromną, niewzruszoną siłą. Spacerujemy leniwie wzdłuż piaszczystego wybrzeża. Odważam się wejść do wody jedynie po kolana, choć ocean wciąż próbuje porwać mnie głębiej... i dalej... Wystarcza krótka chwila... i znów jestem cała mokra! ;)
Wypoczęci, pełni wrażeń wracamy nad rzekę, gdzie przeszło półtorej godziny temu opuściliśmy pokład naszego promu. Grupa wędkarzy przygląda nam się z nieukrywanym rozbawieniem, czasem współczuciem stwierdzając, że ostatnia łódź już odpłynęła! Stoimy tak boso, zaskoczeni jeszcze kilka minut zanim dociera do nas fakt, że dzisiaj nikt już po nas nie przypłynie... Gdyby nie miły, lekko "podchmielony" mieszkaniec Johannesburga, który zawozi nas prosto do Jungle Monkey, czekałaby nas kilkugodzinna wędrówka w kierunku mostu na Umzimvubu i dalej do Port St.Johns. ;)
Tej nocy w szalonym hostelu gra głośna muzyka, ludzie poznają się i zapominają, piją kolorowe alkohole, zasypiając później w dziwacznych pozycjach na przypadkowo napotkanych fotelach. Odpoczywamy chwilę na hamaku rozpiętym pomiędzy dwiema palmami. Wkrótce, zmęczeni, chowamy się we wnętrzu małego, zielonego namiotu, podczas gdy w Jungle Monkey muzyka wciąż rozbrzmiewa po kątach, a zgromadzeni wokół ogniska goście tańczą, hulają, śmieją się, popijając duże ilości zimnego piwa! ;)
Wstajemy wcześnie, by jak najszybciej dotrzeć do Drugiej Plaży, położonej kilka kilometrów za Port St.Johns. Mimo, że trwa zima, woda w oceanie jest na tyle ciepła, że śmiało można w niej pływać. Dziwi nas, że tak niewielu plażowiczów decyduje się na orzeźwiającą kąpiel, dopóki przypadkiem nie dostrzegamy dużego znaku ostrzegającego przed rekinami. ;)
Z piaszczystej plaży wybieramy się na niedługi spacer do Silaka Nature Reserve, gdzie wędrujemy wzdłuż kamienistego wybrzeża, brodząc w ciepłym oceanie, zbierając muszle... Gdy zbliża się wieczór wędkarze kończą pracę. Czarnoskórzy chłopcy uginają się pod ciężarem przewieszonych przez barki ryb, które osiągają ponad metr długości! Wiele oddalibyśmy, żeby dzisiejszej nocy móc uczestniczyć w czekającej ich uczcie. :)