Po wyjściu z samolotu uderza w nas podmuch gorącego, wilgotnego powietrza.
Wokół – niewielkie, spokojne lotnisko w Cancún, toalety bez możliwości skutecznego zamknięcia, za oknem palmy, opaleni Meksykanie, świergoczący w zastraszającym tempie w języku hiszpańskim. Zupełna nowość, smak nadchodzącej przygody!
Z wypełnionymi deklaracjami celnymi i paszportami w rękach, przesuwamy się wzdłuż długiej kolejki przyjezdnych, na której końcu znajduje się celnik i pewien PRZYCISK. Przycisk dość istotny, bowiem po jego naciśnięciu zapala się światełko zielone (oznaczające w dużym skrócie „witaj w Meksyku”) lub czerwone (mówiące „witaj w Meksyku, ale najpierw pokaż, co tam masz w plecaku, przybyszu!”).
-
Czuję, że u mnie będzie czerwony! – śmieje się Łukasz.
Po blisko 12 godzinach lotu, jesteśmy bardzo zmęczeni, więc perspektywa dokładniejszej rewizji, wypakowywania i ponownego pakowania naszych plecaków, przyprawiała nas o lekki ból głowy.
Podchodzę do celnika, naciskam przycisk. Zielony. „Hola! Witamy w Meksyku”!
-
To wszystko, proszę państwa – dodaje celnik, pozbawiając Łukasza chociażby możliwości zbliżenia się do osławionego przycisku. :)
O ile tylko będzie to możliwe, ze względów bezpieczeństwa, chcielibyśmy trwać przy postanowieniu o podróżowaniu jedynie za dnia. Ponieważ w Cancún dużymi krokami nadchodzi już noc, decydujemy się spędzić ją na lotnisku. Na zmianę jedno z nas zasypia na wyłożonej pod oknem karimacie, podczas gdy drugie pełni wartę przy bagażach.
W środku nocy budzi nas straszliwy huk! Znienacka pojawia się ekipa remontowa i w okamgnieniu zaczyna wymieniać część podłogi lotniska. Pracują i pracują, tłuką młotem pneumatycznym, stukają, hałasują, a my i tak w końcu zasypiamy jak zabici! O świcie meksykańscy robotnicy znikają, a w miejscu ich pracy pojawia się nowy, lśniący fragment podłogi.
Tak mija nasza pierwsza noc w Meksyku.
Ewelina(
www.przebisniegi.com)