-
To jak, zostajemy tutaj jeszcze jeden dzień? – zapytałam Łukasza zaspanym głosem z samego rana.
Zostaliśmy…
Ten dzień nie różni się wiele od kilku poprzednich poza trzema godzinami spędzonymi w indiańskiej wiosce – San Juan Chamula. Wybieramy się tam „skoro świt”, czyli blisko godziny 11.00. Tak, oj tak! Rozleniwił nas pobyt w San Cristóbal de las Casas. ;)
Dawno już minęło południe, gdy w końcu docieramy do San Juan Chamula.
W samym centrum wioski znajduje się kościół o białych ścianach i drewnianym dachu. Z zewnątrz nie wyróżnia się niczym szczególnym spośród wielu innych świątyń, które widzieliśmy. To, co niezwykłe i tajemnicze, znajduje się w środku.
Zaraz po przekroczeniu progu świątyni przystaję na moment w osłupieniu. Cóż widzę? Świece. Światło świec dużych i małych, cieniutkich i wielkości pięści. Światło rozlewające się po całym kościele. Kolorowe szarfy przewieszone w poprzek świątyni. „Dywan” z igliwia porozrzucanego wokół, omijający jedynie pola wosku i płonących świec. Białe niegdyś ściany osmolone przez wciąż unoszący się dym. Na ścianach wizerunki świętych, figury zamknięte w drewnianych ołtarzach i zeschnięte palmowe liście. Widzę ludzi modlących się żarliwie. Całe rodziny z głowami ukrytymi w dłoniach, kołyszące się jakby w transie w rytm słów modlitwy. Przed nimi świece. Całe mnóstwo świec! Przed świecami butelki coca-coli, fanty i inne, zawierające
posh (pox) – rodzaj meksykańskiego trunku. Modlitwa, rozmowy zakańczane toastem. I pewien rytuał…
Mieszkańcy wioski wierzą, że składając w ofierze kurę, będą w stanie pozbyć się nękających ich chorób.
Zgromadzeni przy świecach ludzie trwają w modlitwie. Klęczą, siedzą na zimnej posadzce. Nagle niedaleko dostrzegam kobietę, która trzymając w rękach żywą kurę, zatacza nią koła nad rzędem palących się świec. Podchodzę bliżej. W okamgnieniu kura znika pomiędzy kolorowymi sukniami członków rodziny. Po chwili odnajduję ją wzrokiem. Leży bez życia, z ukręconym łbem, przy boku rozmodlonej mieszkanki wioski.
Złożono przy nas trzy takie ofiary.
Za kościołem skręcamy w boczną uliczkę, kierując się według mapki narysowanej wcześniej przez Asię – jedną z osób prowadzących hostel w San Cristóbal de las Casas. Szukamy sklepu, w którym można kupić
posh. Gdy trafiamy na miejsce, wita nas uśmiechnięta pani z długimi, czarnymi warkoczami. Kosztujemy ważący się właśnie trunek, gdy ta leje go dla nas do wcześniej przygotowanych butelek. Siedzimy na ganku przed sklepem, obserwując mieszkańców wioski. „How are you?! Coca-cola!” – krzyczą w naszą stronę Meksykanie. Kosztujemy
posh, a w głowie szumi...
-
Do widzenia! – żegnamy uśmiechniętą panią z długimi, czarnymi warkoczami.
Idziemy dalej.
Duże wrażenie robi na nas cmentarz, położony przy ruinach starego kościoła. Cmentarz bez kamiennych nagrobków i szerokich uliczek. Tylko krzyż, kilka gałęzi uschniętego igliwia, plastikowe, kolorowe kwiaty oraz kopiec piachu i gliny. Grób przy grobie. Jeden przy drugim wyrastają wzdłuż drogi. Nie ma nawet miejsca, by przejść obok nie depcząc po czyjejś mogile.
Przy cmentarzu zaczepia nas jedna z mieszkanek wioski i prosi o kilka peso za możliwość zrobienia sobie z nią zdjęcia. Odmawiamy. „Dlaczego?” – pyta. – „Przecież to tylko kilka peso. Zróbcie sobie ze mną zdjęcie. 5 peso. Zdjęcie…” W końcu ulegamy. Robimy zdjęcie. Kobieta odchodzi, chyba zadowolona. A my wstrząśnięci, źli na to, że jedni mają tak wiele, podczas gdy innym wszystkiego brakuje… :/
Ewelina(
www.przebisniegi.com)
INFORMACJE PRAKTYCZNE:colectivo z San Cristóbal de las Casas do San Juan Chamula – 10 peso/os
wstęp do kościoła w San Juan Chamula – 20 peso/os (UWAGA! – obowiązuje surowo przestrzegany zakaz robienia zdjęć we wnętrzu kościoła!)
0,5l-butelka
poshu w San Juan Chamula – 25 peso