W ciągu następnej doby od opuszczenia archipelagu Las Perlas udaje nam się wypatrzeć nie tylko bawiące się w oddali wieloryby, ale i delfiny... i rekiny, żerujące przy naszym jachcie!
Zabawna historia z tymi rekinami. ;)
Pływałam sobie beztrosko za łodzią, trzymając się grubej liny wyrzuconej za burtę. Pływałam tak i pływałam, unosząc się bezwładnie w czystej, ciepłej wodzie ponad 3000 metrów nad morskim dnem. Potem hop-siup! Po drabince na górę na pokład San Miguel! Niedługo później przy jachcie pojawił się pierwszy rekin!
-
Ewelina, może chcesz popływać?! – żartowali wszyscy.
Dni zaczynają się ze sobą zlewać…
Wstajemy późno, podczas gdy reszta załogi już od kilku godzin krząta się po pokładzie. Jemy śniadanie, kołysząc się na morskich falach. Leżymy przy sterze, obserwując pustą przestrzeń wokół nas. Nic tyko woda… po horyzont! Gdy mija południe, Elizabeth przygotowuje dla wszystkich lunch. Później zmywamy naczynia w morskiej wodzie, na koniec płukając wszystko w wodzie słodkiej. Rozmawiamy. Czytamy. Wędkujemy. Plączemy z Lole kolorowe bransoletki. W środku dnia uciekamy przed słońcem pod granatowy daszek rozpięty na pokładzie. Kąpiemy się na rufie, spłukując mydło wodą z wiadra lub wskakując prosto do oceanu (trzymając się liny albo metalowej drabinki). Około godziny 18.00 kładziemy się na chwilę spać, by po dwóch, trzech godzinach wstać na kolację.
Punktualnie o 21.00 rozpoczyna się nasza wachta. Początkowo jest bardzo ciemno, ale wtedy łatwiej obserwować niebo i gwiazdy. Przed nami Krzyż Południa. Teraz płyniemy w jego kierunku. Po kilku godzinach wschodzi księżyc i wszystko wokół się zmienia. Gwiazdy bledną. Z daleka wyłania się horyzont – ciemny, nieosiągalny... Czasem przepłynie obok jakiś statek. Wtedy jedno z nas zagląda pod pokład, żeby sprawdzić na mapie w komputerze, czy nic nam nie zagraża (tj. czy statek nie jest zbyt blisko naszej łodzi, czy nie płynie na kursie kolizyjnym etc.).
Po sześciu godzinach wachty przychodzi kolej na kapitana, a my zasypiamy na długie godziny w naszej kajucie na dziobie jachtu.
Dni zlewają się ze sobą...
Nie ma wiatru. Prądy morskie sprzeniewierzają się przeciwko nam. Płyniemy na silniku, często ze zwiniętymi żaglami. Tak mija czwarty i piąty dzień na Pacyfiku.
I nagle pewnego wieczoru wszystko się zmienia!
Zrywa się wiatr! Wypełnia żagle, przechylając łódź na jedną stronę! Łup! Łup! Dziób jachtu uderza o fale! Zsuwamy się z łóżka! Nie ma szans na sen!
Przywiązana liną do steru, aby przypadkiem nie wypaść za burtę, prowadzę łódź, obserwując bezustannie strzałkę wskazującą kierunek wiatru. Kilka stopni w prawo. Kilka stopni w lewo. Przede mną Łukasz wypatruje innych statków w pobliżu. Łup! Łup! Woda obmywa pokład! Jest ciemno! Ponuro! Strasznie!
-
Idę po kapitana! – decyduje Łukasz, gdy na domiar złego zaczyna padać deszcz. –
Wiatr jest coraz silniejszy, a my nie mamy żadnego doświadczenia w żeglowaniu!Tamtej nocy naprawdę się baliśmy... :/
Siódmego dnia rejsu przychodzi czas na prawdziwe święto. Po raz pierwszy, będąc na morzu, przekraczamy równik! W imię starej, żeglarskiej tradycji Posejdonowi należy się ofiara – z NAS! Wznosimy uroczysty toast i wskakujemy do oceanu! Temperatura wody sięga +33,4 ̊C!!!
Ostatnia noc żeglugi nie należy do spokojnych. Suniemy powoli wzdłuż ekwadorskiego wybrzeża. Przed nami, obok nas co chwilę pojawia się światło. I zaraz znika. Tutejsze łodzie rybackie nie mają stałego oświetlenia i tylko czasami ktoś użyje dużej latarki, by dać innym znać o swojej obecności.
-
Jezu! – wzdycha Francois. –
Co oni wyrabiają?!Z rana przez wąską, płytką zatokę, prowadzącą do portu w Bahía de Caráquez, przeprowadza nas specjalny przewodnik.
-
Witamy w Ekwadorze! – mówi.
I tak kończy się nasz pierwszy rejs przez Pacyfik. :)
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz(
www.przebisniegi.com)
INFORMACJE PRAKTYCZNE:8-dniowy rejs z Panamy do Ekwadoru (dzielony z resztą załogi koszt jedzenia, paliwa i opłat portowych po przybiciu do Ekwadoru) – 110$/os