-
Señora! Señora! Dzwoni pani przyjaciel! – budzi mnie wołanie gospodyni hostelu Quiru-Toa.
Wyskakuję z namiotu i chwytam za telefon, przecierając oczy spuchnięte od łez. Od wczorajszego popołudnia, kiedy to Łukasz zniknął we wnętrzu prywatnego trucka, nie miałam od niego żadnych wieści.
-
Gdzie jesteś? – pytam, wciąż jeszcze pełna niepokoju.
Łukaszowi udało się wczoraj bez większych przeszkód dotrzeć do hostelu Sucre w Quito, zgłosić kradzież na policję, zostać odesłanym do "policjanta-tłumacza", który ledwo dukał po angielsku, przepytać w obecności policjantów obsługę hostelu... i tyle! Bo niby cóż więcej można by zrobić?! Policjanci niemal śmiali mu się w twarz, powtarzając, że godzina kradzieży nie jest ważna, nie ważny jest też rysopis komputera! Hmm, nic nie jest ważne i właściwie to stratą czasu było fatygowanie się na komisariat! Rzeczy przepadły i koniec! Policyjny świstek wydany! Adiós, gringo! Żegnaj, białasie! Pilnuj lepiej swojej własności! :/
Trudno nie zgodzić się z opinią "ekwadorskich ekspertów od kradzieży”!
-
Jeszcze poszukam na tutejszym czarnym rynku – mówi Łukasz. –
Zadzwonię do Diego. Może on jakoś pomoże? Popytam gości hostelu. Może ktoś coś widział?
- Jest duża szansa, że złodziejem jest jeden z gości hostelu. Poczeka, aż sprawa trochę ucichnie. Sprzeda nasze rzeczy najwcześniej za kilka dni. Nie pierwszy raz ukradł. To była profesjonalna robota.
- Wiem – wzdycha Łukasz. –
Ale nie mam jeszcze ochoty się poddawać!Nad górami w Quilotoa świeci słońce. Na idealnie błękitnym niebie tylko czasem pojawia się malutka, biaława chmurka. Wieje silny wiatr. Targa mokrymi ciuchami wywieszonymi przed chwilą przez młodą dziewczynę. Porywa w szalony taniec wysokie trawy i frędzle zwisające z kocy, którymi opatulony jest niemal każdy mieszkaniec tej krainy. Znad zielonych gór wystają w oddali jeszcze dwa inne ogromne szczyty pokryte śniegiem. Wulkan Cotopaxi skrył się niemal w całości za wschodzącą mgłą, odkrywając jedynie swoją brązowo-zieloną podstawę. Oddycham głęboko świeżym, chłodnym powietrzem. Od tego miejsca bije taki spokój. Wokół jest tak pięknie, tak cicho...
-
Señora, zje pani śniadanie? – pyta gospodyni hostelu.
Śniadanie? Zupełnie zapomniałem o jedzeniu. Rzeczywiście, przydałoby się małe śniadanie.
-
Chętnie – odpowiadam z nieco wymuszonym uśmiechem, wciąż trudno skupić mi się na czymś innym niż wczorajsze wydarzenia.
Po śniadaniu zakładam buty trekkingowe, kurtkę oraz ciepłą czapkę i, odchodząc kawałek od głównej drogi, skręcam w pierwszy napotkany wąwóz. Idę piaszczystym dnem wyschniętej rzeki, by później wdrapać się na najbliższe zielone wzgórze. Eksploruję ten i owy zagajnik, aż w końcu wspinam się na jakieś wzniesienie, skąd rozpościera się widok na kilka dolin i całą wioskę Quilotoa.
Wędrówka na blisko 4000 m n.p.m. przynosi przyjemne zmęczenie, a to z kolei uspokaja zszargane nerwy. "Będzie dobrze – pocieszam się. – Najważniejsze, że nic złego nam się do tej pory nie przytrafiło... no, nie licząc kilkukrotnych problemów żołądkowo-jelitowych" – na wspomnienie honduraskiej "klątwy egipskiej", która męczyła mnie ponad dwa tygodnie, po raz pierwszy tego dnia szczerze się uśmiecham.
Właściciele hostelu Quiru-Toa są dla mnie bardzo mili. Wciąż pożyczają swój prywatny telefon komórkowy tak, aby Łukasz mógł do mnie zadzwonić. Pozwalają mi rozbić namiot w przestronnym, hostelowym pokoju, skoro na dworze jest tak wietrznie i zimno. Wyraźnie współczują całej zaistniałej sytuacji, chociaż... co ich obchodzi kolejny okradziony gringo?! W Ekwadorze to nie pierwszyzna! Oni sami opowiadają mi kilka podobnych historii, z których jedna wydarzyła się całkiem niedawno w Quilotoa – spokojnym, dalekim od wielkomiejskich złodziei.
Boże, jak ja się brzydzę złodziejstwem!!!
Wieczorem odwiedzają mnie dwie małe dziewczynki. Zaglądają z ciekawością do namiotu, wyciągają kilka przedmiotów, bawiąc się przy tym i śmiejąc wniebogłosy.
-
Co to? – pyta jedna, chwytając pumeks, który naturalnie natychmiast wędruje do jej ust.
-
Nie do jedzenia! – powstrzymuję ją w ostatniej chwili, śmiejąc się w duchu na myśl o tym, ile wysiłku i czasu kosztowały nas poszukiwania małej, szorstkiej kostki, którą "odratowaliśmy" popękane stopy Łukasza. –
To jest do skóry. O tak – i pokazuję w powietrzu, jak ścieram pumeksem stopy.
-
Aaaa... – starsza dziewczynka w oka mgnieniu zdejmuje jednego buta, wydziera mi z rąk "magiczną kostkę" i przykłada ją do swojej stopy.
-
Nie! – wołam. –
Jeden pumeks dla jednej osoby! No wiecie, higienico! – zmyślam na poczekaniu nowe hiszpańskie słowo.
-
Uaaa! Nic w tym nie widzę! – krzyczy druga dziewczynka, zakładając moje okulary korekcyjne.
-
No ja też nie widzę za dobrze z daleka... bez tego – i wybuchamy już we trojkę panicznym śmiechem.
Wkrótce znów dzwoni Łukasz. Ustalamy, że jutro przyjedzie do Quilotoa, pójdziemy razem nad jezioro, ukryte między górami, i już na spokojnie postanowimy co dalej...
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz(
www.przebisniegi.com)
INFORMACJE PRAKTYCZNE:autobus z Quito do Latacunga – 1,5 $/os (autobusy odjeżdżają co kilkadziesiąt minut z dworca Quitumbe w Quito)
autobus z Latacunga do Quilotoa – 1,5 $/os (bezpośredni autobus z Latacunga do Quilotoa odjeżdża o godz. 9:40 i 11:00, o innych bezpośrednich połączeniach między tymi dwiema miejscowościami nie wiemy, jednak można jeszcze podjechać autobusem z Latacunga do Zumbahua i stamtąd łapać trucka do Quilotoa – koszt: 5 $, w przypadku kilkorga pasażerów 2 $/os)
nocleg w hostelu Quiru-Toa w Quilotoa – 12 $/os (miejsce w czystym, przestronnym pokoju + śniadanie + kolacja, bywa jednak problem z ciepłym prysznicem; istnieje też możliwość rozbicia namiotu na tyłach hostelu – 5 $/2 os (jeżeli korzysta się z toalety i ciepłego prysznica).
QUILOTOA – jest tutaj kilka hosteli, więc przed podjęciem decyzji warto sprawdzić różne opcje noclegu. Koniecznie trzeba zabrać
ciepłe ciuchy! Warto pomyśleć też o przywiezieniu części jedzenia, jako że można tutaj kupić jedynie podstawowe produkty. Dla tych z większym budżetem znajdzie się kilka restauracji.