Różnie to bywa z doświadczeniami związanymi z międzynarodową inicjatywą, jaką jest couchsurfing. W trakcie tej podróży poznaliśmy już tyle różnych jej odcieni! Od wspaniałej przyjaźni... po totalny brak zrozumienia... Tak to już jest - jednemu pasuje to, drugiemu tamto! W Alausi po raz kolejny przekonaliśmy się, że warto zamienić nocleg w wygodnym hostelu na próbę poznania kogoś stąd... kogoś, kto pomoże, pokaże, porozmawia, opowie, wytłumaczy to, czegoś sam się nie domyślił, wyjaśni, dlaczego jest tak, a nie inaczej, nauczy czegoś nowego... a i ty możesz odwdzięczyć się dokładnie tym samym! Będzie to niesamowite szczególnie dlatego, że zwykle dzielą was tysiące kilometrów, na co dzień mówicie w innym języku i otacza was zupełnie różna rzeczywistość!
Dzięki couchsufing poznaliśmy Viktora, Ekwadorczyka, który większość swojego życia spędził w USA, a teraz prowadzi farmę w Alausi. I ta farma, ten spokój, który otacza jego dom, nas zauroczyły!
Tego samego wieczoru, gdy się poznaliśmy, Victor pokazał nam miasto. Niewielkie, kolorowe, ciche Alausi było zupełnym (przyjemnym) przeciwieństwem głośnego, zatłoczonego Quito.
Następnego ranka, już tylko we dwójkę, wyruszyliśmy w góry – najpierw do malutkiej wioski Achupallas, a stamtąd pieszo w kierunku wyższych partii Andów. Chcieliśmy samodzielnie przejść tzw. Inca Trail do miejscowości Ingapirca. Bez ludzi, bez ulicznego zgiełku, bez pośpiechu, bez zmartwień...
Niesamowite było odkrywanie kolejnych pozostałości inkaskich dróg, które w czasach świetności Imperium stanowiły strategiczny element rozwoju państwa! W powietrzu czuć było zapach historii, przygody...
I tak, byliśmy my, nasze plecaki, z każdym dniem coraz lżejsze, Andy, wiatr, pasące się gdzieniegdzie bydło, owce, mgła, deszcz, zmęczenie, obozowiska na łące, nad jeziorem, w którym nikt się nie kąpie, lodowata rzeka. Jednego dnia obudziliśmy się o świcie, by zdrapywać szron z namiotu. Tej samej nocy fotografowaliśmy gwiazdy, niczym nieprzesłonięte! Piliśmy herbatę na wodzie z górskiego potoku, suszyliśmy skarpetki w ciepłym słońcu, a przed wyziębiającym wiatrem uciekaliśmy pod kurtki i polarowe czapki. Zmęczyliśmy się, bo było daleko do celu... Odpoczęliśmy, bo nikt nam „nie brzęczał” nad uchem... Rozumiecie coś z tego, haha? ;)
W Ingapirca nie mieliśmy dużo czasu na obejrzenie kompleksu starych, inkaskich ruin.
-
Czy jest tutaj jakiś camping, gdzie moglibyśmy przenocować? – pytamy w informacji turystycznej przy ruinach.
-
Jest, ale o szczegóły musicie zapytać jednego ze strażników – mówi miła Ekwadorka. –
Chodźcie, pokażę wam gdzie...-
A czy na tym campingu jest prysznic? – pytam jeszcze, nauczona doświadczeniem, że w tym kraju rzadko kto udzieli dodatkowej informacji, jeśli nie usłyszy bezpośredniego pytania.
-
Nie ma.-
W takim razie nie zostaniemy tutaj na noc. Cztery dni szliśmy przez góry. Potrzebujemy wziąć prysznic – tłumaczymy. –
O której godzinie odjeżdża ostatni autobus do Tambo?-
Eeee, nie wiem – pada odpowiedź, co wydaje się dość zabawne, bowiem przystanek autobusowy, z którego tłumnie korzystają turyści, znajduje się trzy metry od pięknej, drewnianej lady, za którą urzędują pracownicy informacji turystycznej.
Zanim ktoś wygramolił się zza swojego fotela, zdążyliśmy już „dopaść” kierowcę, który stwierdził, że jego autobus jest tym ostatnim i rusza za 20 minut. Była godzina 16.10.
-
Proszę pana, zrobimy tylko kilka zdjęć ruin i wracamy! Musimy pojechać tym autobusem! Za 20 minut będziemy z powrotem! Niech pan nie odjeżdża bez nas!-
Dobrze, dobrze! – potakuje z uśmiechem kierowca autobusu.
Pani z informacji turystycznej upewniła się raz jeszcze w naszym imieniu, że jest to ostatni autobus, jakim moglibyśmy dzisiaj dostać się do Tambo.
Pobiegliśmy w stronę inkaskich ruin. Nie było tego wiele do oglądania. Ot, jakiś system kanałów nawadniających, chatka z boku, kilka uliczek, ograniczonych kamieniami i niewysoka budowla, unosząca się nad całym kompleksem. Ze szczytu tejże budowli, gdy już kończyliśmy zwiedzanie miasta Inków, obserwowaliśmy z wściekłością, jak ostatni autobus do Tambo odjeżdża spod informacji turystycznej, złośliwie piszcząc klaksonem! Była 16.25!
-
Nie martw się, zaraz zagadam jakiegoś zachodniego turystę! – pocieszał mnie Łukasz, gdy ja rzucałam pod nosem najrozmaitsze przekleństwa. –
Ktoś nas podwiezie do Tambo, a stamtąd nie będzie już problemu, żeby dojechać do Alausi!-
Dlaczego ten autobus odjechał kilka minut wcześniej? – pytamy w informacji turystycznej.
-
Nie wiem – mówi ta sama pani, która wcześniej rozmawiała z kierowcą. –
Nie mam pojęcia! Tak mi przykro!Ledwo zdążyliśmy poderwać do góry nasze plecaki, gdy przed budynkiem pojawił się kolejny autobus.
-
Tambo?-
Tak! Wsiadajcie!-
O której godzinie odjeżdża stąd ostatni autobus do Tambo? – pytam z ciekawości.
-
O 17.00. Mój autobus jest ostatni – odpowiada grzecznie kierowca.
-
??? Taaa, już to słyszałam... Miła pani z informacji turystycznej odprowadza nas służalczym, przeprasząjącycm wzrokiem, rozdając w międzyczasie jakieś foldery opisujące pokrótce to miejsce.
-
Zmęczona już jestem Ekwadorem – zwierzam się Łukaszowi.
-
Ja też, ale trzeba przyznać, że ta dziewczyna z informacji naprawdę się starała...Po powrocie do Alausi poznaliśmy Lunę, 7-letnią córkę Victora, oraz jego mamę.
-
To jak, idziemy jutro razem na górę, o której nam opowiadałeś? – pytaliśmy naszego gospodarza.
Niestety Victora czekała praca na famie i musieliśmy zmienić plany. Korzystając z pięknej pogody, poszliśmy na spacer wzdłuż torów kolejowych w kierunku Nariz del Diablo, by podumać... Właściwie to dlaczego nie? Dlaczego by nie spróbować pracy na farmie?!
-
Moglibyśmy jakoś pomóc?-
Naprawdę? Chcecie? Jasne! Przez następne dwa dni budowaliśmy we trójkę kurnik... z bambusa!
Mimo tego, że wciąż byliśmy wysoko w górach, pogoda zapomniała o kaprysach. Świeciło słońce, wiał delikatny, chłodnawy wiatr. Mała Luna, obdarzona niesamowitą wyobraźnią, wciąż uparcie zamieniała nas w duchy za pomocą drewnianej różdżki, którą jej zmontowałam. Na rękach rosły pęcherze od ciągłego uderzania siekierą w twardy bambus. Nie raz pękaliśmy ze śmiechu, gdy ktoś zamiast w gwóźdź zasunął młotkiem w swojego palca. Zajadaliśmy się pomarańczami, zerwanymi prosto z drzewa rosnącego przy kurniku. Apetyt rósł jak na drożdżach zwłaszcza, że na obiady, przygotowywane przez mamę Victora, składały się wyłącznie składniki, które wyrosły lub „wyhodowały się” na farmie!
To były bardzo przyjemne dni, jedne z najprzyjemniejszych podczas całego pobytu w Ekwadorze. :)
PS
Udało nam się uzupełnić kolejne zaległe wpisy (zainteresowanych odsyłamy do daty
17.05.12 i
22.05.12) :D
WSKAZÓWKI:
Inca Trail przez Andy z Achupallas do Ingapirca zajmuje zwykle 3 dni (ok. 40 km). My zostaliśmy w górach jeden dzień dłużej (dodatkowy nocleg nad jeziorem – Laguna Las Tres Cruces) ze względu na fatalną pogodę i ograniczoną widoczność drugiego dnia trekkingu. W Quito w Instituto Geográfico Militar można zopatrzyć się w mapy topograficzne całej trasy (koszt kolorowej kopii jednej z 3 niezbędnych do tej wyprawy map – 2$). Dodatkowo szczegółowy opis trasy, z którego korzystaliśmy, znajdziecie na stronie: http://www.summitpost.org/inca-trail-to-ingapirca/540944. Stopień trudności Ingapirca Trail określany jest jako łatwy. Woda z górskich strumieni dostępna jest niemal przez cały czas wędrówki. Jest wietrznie, a nocą temperatura może spaść poniżej 0˚ C, więc należy zabrać ze sobą ciepłe ciuchy. Spod kompleksu inkaskich ruin w Ingapirca odjeżdżają autobusy do Tambo (ostatni o godz.17.00), a stamtąd np. do Alausi.
autobus z Quito do Alausi – 5$/os
wstęp do kompleksu inkaskich ruin w Ingapirca – 6$/os
autobus z Ingapirca do Tambo – 0,5$/os
autobus z Tambo do Alausi – 3$/os
Ewelina
(www.przebisniegi.com)