ROZDZIAŁ II
Kucharz czy kucharka?Codziennie około 7.00 rano budziły nas przypadkowe, pospieszne szarpnięcia hamaków i ściszone głosy naszych sąsiadów. Pod środkowym pokładem Henrego ustawiała się właśnie kolejka do okratowanego okienka w kuchni.
Wybijała godzina śniadania.
Kolejka rosła, kurczyła się, rozwarstwiała, wiła pomiędzy hamakami…
Nie każdy jednak miał ochotę ustawiać się w długi rząd i czekać. Czasem jeden czy drugi głodomor podchodził i wpychał się między innych jakby nigdy nic! Ani razu nie widzieliśmy, aby ktoś zwrócił takiej osobie uwagę, skrzywił się, czy w jakiś inny sposób wyraził swoje niezadowolenie. O co chodziło? O prawo silniejszego? Prawo bardziej bezczelnego?...?
Każdego dnia raczono nas tym samym. Z rana słodki wywar z ryżem. Po południu ryż z makaronem, kawałkiem ziemniaka, odrobiną mięsa z kurczaka i kapką sosu. Wieczorem zupa lub ryż, gotowany platan, jakieś sosidło, czasem kurza łapka lub podroby… ale przede wszystkim RYŻ!… i kurczak!
Zwykle to Łukasz schodził po jedzenie, brzdękając po drodze blaszanymi menażkami. W końcu jednak zdarzyło mi się zawędrować piętro niżej w porze obiadowej i stanąć w kilkunastometrowej kolejce. Każdy dzierżył w dłoniach plastikowy pojemnik na jedzenie. Tylko mój był metalowy. Po pokładzie rozchodził się swąd przypalonego ryżu. Nie pierwszy i nie ostatni raz…
-
Lepiej się pospiesz, jeśli nie chcesz dostać spalenizny z dna gara! – poganiał mnie Łukasz jeszcze kilka minut temu.
Podeszłam do okienka, pokazałam bilet, na którym odznaczono kolejny posiłek, i czekałam cierpliwie na codzienną porcję źle ugotowanego ryżu.
Spojrzałam na kucharkę.
Miała czarne włosy, jak wszyscy miejscowi, śniadą cerę i nienaturalnie wyrazisty makijaż.
Spojrzałam raz jeszcze.
Zobaczyłam ciemną twarz o grubych rysach i przesadnie wyregulowanych brwiach. Mimo obcisłych spodni, opiętej koszulki, spod której przy gwałtowniejszych ruchach wysuwał się kawałek dużego brzucha, mimo kolczyków w uszach i jaskrawej szminki, nie sposób było dać się oszukać! Kucharką był… kucharz!
W tym momencie goła, męska dłoń zanurkowała do dużego gara z gotowanymi platanami, wyłowiła jednego i wrzuciła do mojej menażki!
Odeszłam bez słowa…
-
Ewelina, co słychać? – zagadnął mnie chwilę później jeden z „hamakowych” sąsiadów.
-
Nie znoszę gotowanych platanów – burknęłam sama do siebie pod nosem, po czym dodałam głośniej –
Myślę, że nasza kucharka jest mężczyzną przebranym za kobietę! ... i to za brzydką kobietę!
- Hahahahaha! – wybuchli wszyscy wokół, tak jakbym była ostatnią osobą na pokładzie Henrego 10, która odkryła sekret ekscentrycznego kuchmistrza. ;)
ROZDZIAŁ III
Hay agua! Hay agua!Płynęliśmy wiecznie tym samym, monotonnym tempem.
Jedynym urozmaiceniem był czas, kiedy przybijaliśmy do brzegu przy jakiejś wiosce, by wysadzić jednych pasażerów i zapakować kolejnych.
Zawsze gdy Henry ledwo zdążał dotknąć błotnistego brzegu jakiejś wioski, na pokład statku natychmiast wlewał się tłum drobnych sprzedawców! Dziesiątki wendersów˟ wypełniało wolne przestrzenie pomiędzy hamakami! Wpełzali na pokład, krzycząc bezmyślnie wyuczone formułki:
-
Ciasto, ciasto, pyszne ciasto! Jeden sol˟! Tylko jedno solątko!
- Woda! Woda!
- Chleb… banany! Pyszne banany!Arbuzy, aguaje, ryby, ryż z kurczakiem, sok z ananasa…!
Przybywali tak nagle i tak tłumnie, że nie sposób było oderwać od nich oczu! Skupieni na pracy, rzadko uśmiechnięci, ubrani niemal identycznie, z metalicznym głosem powtarzającym do znudzenia to samo. Kobiety, rzadziej mężczyźni, kilkuletni chłopcy, dziewczynki w długich, czarnych jak smoła warkoczach. Henry uderzał rufą o brzeg amazońskiej puszczy… Nocą czy dniem – wendersi wciąż krzyczeli głośno wyuczone frazy. Nie raz wyrwano nas w ten sposób z głębokiego snu…
Pewnej nocy pod koniec rejsu, wyczerpani nieustającym rykiem silnika, okropnym jedzeniem i spaniem w hamakach, znów obudził nas bezbarwny głos amazońskich sprzedawców:
-
Hay agua! Hay agua! Woda! Woda!
- Jasna cholera! Nie dadzą spać! – marudziła dwójka Polaków.
Aaron patrzył nieprzytomnym ze zmęczenia wzrokiem na kobieciny przeciskające się pomiędzy naszymi hamakami. Bez ostrzeżenia… niespodziewanie… krzyknął pod nosem:
-
Hay agua! Hay agua!
- Chleb! Pyszne ciacho! Jedno solątko! – wtórowałam, dusząc paniczny napad śmiechu kawałkiem śpiwora.
-
Hay agua! Hay agua! – darł się gringo, na co jego wyrwani ze snu sąsiedzi spoglądali z wyrazem lekkiego niedowierzania, najwyraźniej niczego z tego nie rozumiejąc…?! ;)
cdn.
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz(
www.przebisniegi.com)
˟wenders – neologizm stworzony przez Przebiśniegi, od słowa vendedor (hiszp. sprzedawca)
˟sol – waluta peruwiańska, 1sol = ok. 1,15 zł