Geoblog.pl    przebisniegi    Podróże    PRZEBIŚNIEGI w podróży dookoła świata    W najgłębszym kanionie świata – część IV (świnka morska na talerzu)
Zwiń mapę
2012
02
wrz

W najgłębszym kanionie świata – część IV (świnka morska na talerzu)

 
Peru
Peru, Pampamarca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19088 km
 
- Pobudka! Pobudka! Piąta rano! Musimy wstawać!
- Co?!
– patrzyliśmy na siebie półprzytomnym wzrokiem. – Już rano?

Leżeliśmy na starym, niewygodnym łóżku w ciemnym, dość przestronnym pokoju, podzielonym na dwie części przez płócienną zasłonę. Tuż za nią nagle rozbłysło światło. Ktoś zapalił gołą żarówkę zwisającą na kablu z niskiego sufitu.

- Wstawajcie! Wstawajcie! Nie mamy wiele czasu, a czeka nas sporo pracy! – powtarzała pani Victoria, krzątając się w kółko.

Wszędzie wokół nas panował niesamowity nieład, choć niesprawiedliwie byłoby mówić, że w jednoizbowym domku pani gubernator było brudno. Nic z tych rzeczy! Wyglądało to raczej tak, jakby naszej gospodyni brakowało czasu i zapału, aby wreszcie zrobić ze wszystkim porządek.

Jeden kąt pękał w szwach od nadmiaru rupieci, za to inny stał niemal pusty. Szerokie regały ustawiono krzywo, wręcz niechlujnie wzdłuż ściany. Pod półką z telewizorem walała się miska z warzywami. Na stole porzucono niedbale resztki z wczorajszej kolacji. W ciągu całej nocy plastikowe kubki po mleku ze słodzoną mąką i talerze, z których jedliśmy ziemniaki z białym serem kupionym od tutejszych wieśniaków, zdążyły już zeschnąć na wiór.

- No dalej, wstawajcie! Idziemy do zagrody po śniadanie! – rzuciła znów pani Victoria.

Tymczasem, wciąż jeszcze zaspani, powoli gramoliliśmy się spod ciepłej warstwy kilku koców, wspominając szeptem wczorajszy wieczór:

- Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam – przyznałam Łukaszowi. – Dotrwałeś do końcowych napisów?

Ten tylko uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie o filmie dokumentalnym opowiadającym o kulturze Indian Quechua z regionu Pampamarca, którym pani gubernator raczyła nas przed snem prawie dwie godziny! „Wiem, że nie lubicie telewizji, ale to jest kultura! Będziemy oglądać kulturę!” – powtarzała z dumą. – „Nie telewizję! Kulturę! Naszą kulturę!”

- Tak, dotrwałem! Ledwo! – opowiadał Łukasz. – Ogólnie to było fajne doświadczenie, ale ja nie znoszę tej ich muzyki! Wciąż jeszcze piszczy mi w uszach!
- Hahaha! No tak, ciężko znieść dłużej to wycie, tą samą, tandetną melodię. Oni muszą mieć zupełnie inne poczucie gustu niż my! To jest niesamowite!
– i spuściwszy głowę, dodałam już ze smutkiem w głosie: – Nie mogę zapomnieć o tym, co przed snem powiedziała nam ta kobiecina…
- Co takiego?
- Pamiętasz? Jak włączyła w telewizorze tą swoją kulturę, to stwierdziła, że ich przodkowie, Inkowie, byli wielcy. Mądrzy. Zorganizowani. Stworzyli potężne imperium. Rozumieli i odkrywali wiele rzeczy… a oni, Indianie Quechua, mają dużo świąt. Swoje tańce. Muzykę. Swoją kulturę… i nic więcej nie mają! Tak właśnie powiedziała…
- Pamiętam
– przyznał Łukasz. – Smutne, co?
- Nawet nie wiesz, ile razy miałam ochotę wykrzyknąć im to wszystko w twarz, widząc jak oni żyją na ulicach! Jak chowają dzieci między resztkami warzyw na targach! Jacy potrafią być dla siebie okropni… i dla nas! Jacy głupi! Ale, gdy ta prosta kobieta z zapadłej wsi w jakimś zapomnianym kanionie, wypowiedziała wczoraj te słowa, właściwie to moje myśli… Wtedy cała złość minęła… Został tylko żal… Smutek…
- To jak? Gotowi?
– zagadnęła raz jeszcze pani Victoria. – Idziemy?
- Idziemy!

Niedługo potem odwiedziliśmy drugi dom pani gubernator, jeszcze skromniejszy niż ten, w którym spaliśmy. Ostatnie piętro, do którego prowadziła już tylko drewniana drabina, służyło jako suszarnia mięsa, magazyn warzyw, głównie kukurydzy oraz mąki, tak chętnie zjadanej z mlekiem i cukrem przez naszą gospodynię. Na dole znajdowała się zagroda dla świnek morskich – prawdziwego andyjskiego przysmaku, który Indianie Quechua z dumą kładą na stole przed swoim gościem.

Mała Juli, siedmioletnia córeczka pani Victorii, brała czynny udział w przygotowaniach pożegnalnego posiłku. Aby umyć warzywa i mięso, korzystaliśmy wspólnie z zimnej wody wypływającej ze „szlaucha” przed domem. W izbie brakowało bieżącej wody, podobnie jak toalety, której funkcję pełniła obłożona kamieniami dziura w ziemi w chlewiku dla świń.

- Juli, a gdzie jest twój tata? – zapytałam tamtego ranka.
- Tata odszedł – padła odpowiedź.
- Pracuje daleko stąd, w mieście – ciągnęła dalej Victoria. – We wsi nie mógł znaleźć sobie zajęcia. Prawie się nie widujemy… Moja córka jest teraz całym moim światem!

Mimo wielu niewygód i niedostatku, na ustach obu Indianek co chwila gościł szczery uśmiech. Wydawały się szczęśliwe… tutaj, w swojej wiosce, w otoczeniu swojej kultury, muzyki…

Gdy dzień już na dobre rozgościł się w Kanionie Cotahuasi, ciekawscy mieszkańcy okolicznych domostw zatrzymywali się na chwilę tuż przy nas, by popatrzeć jak dwójka gringos pomaga swojej gospodyni w gotowaniu. Dzieci wołały za nami „inglés, inglés˟!”, no co my uparcie wtórowaliśmy „nie inglés! polaco, polaco˟!”

- Ooo, Señora gubernatora ma w domu jakiś gringos…? – szeptano między sobą.
- No tak, przygarnęłam biedactwa, bo nie miały gdzie się podziać na noc! Bóg jest wielki!
- Amen! Amen!


W końcu na stole wylądowały cztery talerze z usmażoną świnką morską, gotowanymi ziemniakami w kapturkach i serem. Dziwne to było doświadczenie… Pani Victora wciąż podsuwała nam kolejną dokładkę, promieniejąc ze szczęścia, gdy między kolejnymi kęsami padało następne „dziękuję”.

- Żegnajcie, przyjaciele! – machała na koniec gościnna Indianka i jej mała córeczka. – Pamiętajcie, że jesteście tutaj zawsze mile widziani!

Wsiedliśmy do minibusa, jadącego w kierunku Cotahuasi, dźwigając dwie papierowe torby z mąką, kukurydzą i bobem – kolejnymi prezentami od naszej gospodyni.

Była niedziela. Wcześnie rano.

Kolorowo wystrojeni Quechua, podróżujący wtedy z nami, przyglądali nam się z ciekawością większą niż zwykle, czasami uśmiechając się przyjaźnie. Nagle jeden z mężczyzn siedzących nieopodal, wstał ze swojego fotela, wykonał dziwaczny, zamaszysty ukłon w naszą stronę i wybełkotał niewyraźnie:

- Hola, gringitos! Jak się macie?!
- Oooo! Ten to już na pewno jest po chichy˟…
– podsumował Łukasz.


Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Łukasz

(www.przebisniegi.com)

˟inglés – (hiszp..) angielski, Anglik
˟polaco – (hiszp.) polski, Polak
˟chicha – tradycyjny, andyjski napój alkoholowy produkowany z fermentującej kukurydzy

INFORMACJE PRAKTYCZNE:

minibus z Pampamarca do Cotahuasi – 4,5 sola/os (ostatni odjeżdża wczesnym popołudniem!, około 2 godziny jazdy)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
zuzkakom
zuzkakom - 2013-01-03 11:07
I jak smakowała świnka wg przepisu p. Victorii? :)
 
przebisniegi
przebisniegi - 2013-01-03 16:41
Hmm, smakowała trochę gumiaście, tłustawo, czasem jakby tak kurczakowo... ale nasza gospodyni włożyła w to tyle serca i serdeczności (zupełnie jakbyśmy byli najważniejszymi gośćmi od nie wiadomo kiedy), że z drugiej strony smakowała wyśmienicie! ;)
 
marianka
marianka - 2013-01-07 12:55
Ha, nawet gumiasta, ale andyjska świnka morska jest zdecydowanie na mojej liście 'to try'. Chociaż chyba nie umiałabym jej zjeść w żadnym innym miejscu;)
 
 
przebisniegi

Łukasz Szubiński & Ewelina Grymuła
zwiedzili 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 172 wpisy172 278 komentarzy278 3753 zdjęcia3753 8 plików multimedialnych8