Po raz kolejny La Paz przywitało mnie słoneczną pogodą, kolorowymi spódnicami Indianek
Aymara, piskiem klaksonów i wszędobylskim tłumem, spacerującym wzdłuż ulic.
Wysiadłam z minibusa, na którego przedniej szybie po chwili znów zmieniono tabliczkę z nazwą miejscowości na „Sorata”, położyłam plecak na dziurawym chodniku i głośno, głębooooko zaczerpnęłam kolejny łyk powietrza…
W tym samym momencie jeden z moich niedawnych współpasażerów, kilkunastoletni chłopiec, przystanął nieśmiało jakieś dwa metry dalej. Gruba, wrzeszcząca Indianka szarpała niecierpliwie rękaw jego swetra. W końcu jednak skinęła potakująco głową, zawinęła swój różowy tobołek na plecach i pomaszerowała przed siebie. Wtedy młokos rozpiął spodnie… i zaczął sikać na ten sam chodnik, na którym spoczywały moje rzeczy!
Oniemiałam.
Chłopak spojrzał na mnie, po czym spuścił twarz jakby czymś zażenowany (?), aż w końcu zapiął spodnie i odszedł, zostawiając mnie z rozdziawioną buzią, krzyczącą niemo:
-
Por qué?! Dlaczego?! Tymczasem stróżka żółtego płynu zdążyła już dotrzeć do mojego plecaka. Natychmiast zerwałam się na równe nogi, wrzasnęłam głośno najpopularniejsze polskie słowo na „k”, porwałam w górę swoją własność i… ehhh, ruszyłam spokojnym krokiem w kierunku centrum La Paz…
Nie był to pierwszy raz, kiedy widziałam kogoś, załatwiającego potrzebę „na środku ulicy”, jednak jeszcze nikt nigdy nie odważył się osikać mojego plecaka! O co w tym właściwie chodziło?!
W całej Ameryce Łacińskiej, w miastach i na wioskach, brakuje publicznych toalet, a jak już się jakaś znajdzie, to zawsze kosztuje przysłowiową „złotówkę”. Przy takim WC pracuje najczęściej kilka osób – jedna wydaje klientom resztę, druga podaje uprzednio przygotowany kawałek papieru toaletowego. I nie ma „zmiłuj się” – nie płacisz, nie korzystasz! Na ulicach miast, gdzie aż roi się od handlarzy, powstaje naturalne pytanie: co zrobić, jak się zachce do toalety, a nie ma gdzie albo nie ma na zbytku „indiańskiej złotówki”? Tak m.in. powstają „darmowe WC”, nierzadko wzdłuż całych ulic, murów, na ścianach budynków, kościołów… :/
„Na szczęście” kobiety
Aymara i
Quechua nigdy nie musiały się obawiać podglądaczy podczas załatwiania fizjologicznej potrzeby na świeżym powietrzu. Długie, bufiaste spódnice zakrywały wszystkie szczegóły. A mężczyźni? Cóż, ci to od zarania dziejów mieli ułatwioną sytuację! :)
Pewnego dnia postanowiłam lepiej poznać La Paz i jego okolice.
Odwiedziłam tamtejsze
Museo de la Coca (Muzeum Koki), traktujące o historii, znaczeniu i zdrowotnych właściwościach „świętych liści”. Na starych już, nieco zaniedbanych kartach, schematach i zdjęciach przekonywano, że
liście koki˟, tak powszechne w kulturze i codzienności andyjskich Indian, to nie to samo co kokaina w białym proszku, znana zachodnim cywilizacjom.
W końcu porwałam się też na popularny wśród turystów tour, zorganizowany przez jedno z małych, boliwijskich biur podróży, gdzie udzielono mi niejasnych, częściowo błędnych informacjach na temat wykupionej wycieczki. Dopiero w jej trakcie okazało się na przykład, że jednak program zakłada „wdrapanie się” na szczyt pięciotysięcznika Chacaltaya (5421m n.p.m.) spod najwyżej położonego na świecie, nieczynnego już ośrodka narciarskiego (>5300m n.p.m.).
Uśmiechałam się pod nosem, widząc jak rozweseleni
gringos słuchają z uwagą słów pani przewodnik, która upewniwszy się wcześniej, iż zdecydowana większość grupy rozumie po hiszpańsku, toczyła swoje opowiastki w ojczystym języku.
-
Co ona powiedziała? – prychała głośno niezadowolona para niemieckich turystów. –
Czy ktoś mógłby nam to przetłumaczyć?! – na co przemiła pani przewodnik przepraszała po raz kolejny, po czym kontynuowała wypowiedź mniej więcej w stosunku – 10 zdań po hiszpańsku, 2 po angielsku… ;)
Wędrowałam z lekką zadyszką na sam czubek Chacaltaya, ciesząc się widokiem pięknych, surowych krajobrazów, ośnieżonych sześciotysięczników w oddali i rozmową z zabawnym Kanadyjczykiem, który reklamował swój kraj jako idealną alternatywę na następny „wypad do Ameryki”.
-
Ewelina, i prawie wszędzie możesz biwakować pod namiotem! – opowiadał.
Wczesnym popołudniem odwiedziliśmy
Valle de la Luna (Dolinę Księżycową), pełną dziwacznych, aczkolwiek ciekawych formacji gliniano-skalnych, po czym wróciliśmy do centrum miasta. I choć zdecydowanie nie przepadam za wycieczkami zorganizowanymi, to był naprawdę przyjemny dzień.
„Ot, kwestia nastawienia!” – pomyślałam, gdy wsiadałam z rana do turystycznego busika.
Czegóż bowiem można się spodziewać po kosztującej „kilka groszy” wycieczce w Boliwii? Najwyraźniej nie tego, że pani w biurze podróży będzie wiedziała, co dokładnie sprzedaje albo przewodnika, tłumaczącego rzetelnie swoje słowa z języka hiszpańskiego… ;)
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Ewelina(
www.przebisniegi.com)
˟liście koki (tj. liście krasnodrzewu pospolitego) – mocno zakorzeniony w kulturze Indian Quechua i Aymara zwyczaj żucia
liści koki (często z dodatkiem wapna), rzadziej picia herbaty z
liści koki, pomaga miejscowym m.in. szybciej przystosować się do dużych wysokości;
liście koki (nie mylić z kokainą) są dla tych ludzi świętą rośliną od wieków wykorzystywaną w celach społecznych, duchowych i leczniczych
INFORMACJE PRAKTYCZNE:wstęp do Museo de la Coca (Muzeum Koki) w La Paz – 11 boliviano/os
wycieczka z lokalnym biurem podróży z La Paz – „Chacaltaya (5421m n.p.m.) + Valle de la Luna” – 55 boliviano/os + 15 boliviano/os/wstęp na Chacaltaya + 15 boliwiano/os/wstęp do Valle de la Luna (wycieczka trwa od godz. ok. 8.00 do ok. 15.30, przewodnik dwujęzyczny – hiszp. i ang.)