Wygramoliwszy się z wnętrza niewielkiej gondoli, którą dotarłam na punkt widokowy nad miastem Cochabamba, natychmiast trafiłam wzrokiem na ponurą tablicę przykręconą do kamiennego muru.
„Nie stań się ofiarą przestępców” – przeczytałam.
Podniósłszy głowę dojrzałam pomiędzy drzewami białą postać Jezusa Chrystusa, wznoszącą ręce wysoko ponad milionową metropolią.
„Nie schodź po schodach” – ostrzegała dalej tablica.
Majestatyczny, boliwijski posąg Chrystusa liczy sobie 34,2 m wysokości (razem z piedestałem 40,44 m), czyli więcej niż ten najbardziej znany na świecie – pomnik Chrystusa Odkupiciela w Rio de Janeiro (30 m; wraz z postumentem 38 m), jednak mniej od figury Chrystusa Króla w polskim Świebodzinie (36 m wraz z 3-metrową, pozłacaną koroną). Na szczyt wzniesienia, na którym postawiono ów monument, można wjechać taksówką, gondolą (
teleférico) lub wdrapać się po setkach schodów.
-
Bilet na teleférico w dwie strony? – zapytała miła Boliwijka w kasie u podnóża „jezusowej” góry.
-
Może teraz pojadę teleférico, a wrócę po schodach? – rozmyślałam na głos.
-
Nie! Tylko nie po schodach! – wypaliła kobieta. –
To niebezpieczne!-
Nawet w środku dnia? – odparłam zdziwiona. –
Czytałam, że wieczorami jest tam niebezpiecznie, ale teraz?!-
W ciągu dnia też jest niebezpiecznie! Ostatnio banda delikwentów zatłukła tam jakiegoś chłopaka, ot tak, za dnia! Nie idź tamtędy, gringita! To niebezpieczne miejsce!Przełknęłam nerwowo ślinę, kupiłam bilet na
teleférico w obie strony, a myślami wróciłam na chwilę do La Paz i wydarzeń sprzed kilku tygodni.
-
W telewizji mówili, że od dynamitu zginął jakiś przechodzień na ulicy – opowiadał Léo, który tego samego dnia był świadkiem strajku boliwijskich górników, maszerujących w tłumnych pochodach na ulicach miasta, organizujących blokady dróg i wyrzucających w powietrze głośne „dynamitowe fajerwerki”. –
Widziałem laski dynamitu na rynku. Tutaj to można kupić bez najmniejszego problemu. Górnicy używają dynamitu do rozsadzania skał w kopalniach…W trakcie samotnych spacerów po mieście, w hostelu, w podmiejskim autobusie zawsze znalazł się ktoś ciekawy podróżującej w pojedynkę
gringa, która tak, jak miejscowi, korzystała wciąż z tanich, ulicznych barów z jedzeniem, lokalnego marketu z owocami, warzywami, mięsem czy z kolejek do publicznej toalety.
-
Nie boisz się tak sama? – zapytał ktoś w drodze z Sorata do La Paz.
-
Chyba nie… – odparłam. –
Tak naprawdę, to nigdy o tym nie myślałam w ten sposób… Po prostu wiem, że wielu rzeczy sama zrobić tutaj nie mogę…Nie mogłam i nie chciałam, bo było za dużo do stracenia! Zbyt wielu osobom obiecałam trzymać się z daleka od kłopotów! I tak, nie wsiądę więcej sama w autostop, nie pójdę sama na kilkudniowy trekking w góry… Nie zrobię tego i tamtego, choć wiele innych osób z pewnością postąpiłoby inaczej, może mnie ostrożnie?
„Ameryka Łacińska potrafi być niebezpieczna dla samotnych Europejek” – słyszałam zewsząd od mieszkańców La Paz i jeszcze wielokrotnie później…
-
Wie pan – opowiadałam jednemu
Aymara, który jadł tę samą zupę co ja, przy tej samej drewnianej ławce w wielkim, chaotycznym markecie, –
ja już sporo świata widziałam i tylko tutaj, w Ameryce Łacińskiej, ludzie, z którymi rozmawiam na ulicy, kiedy się ze mną żegnają, to zawsze mnie przed czymś ostrzegają…?!-
Hehe!-
Życzą szczęśliwej podróży i potem zawsze dodają, żebym uważała na złodziei, fałszywych policjantów, kieszonkowców, bandytów! -
My ogólnie jesteśmy dobrzy ludzie – mówił Indianin. –
Ale wiesz, nawet najlepszemu człowiekowi zdarzy się czasem pomyśleć i zrobić coś złego. Zwłaszcza, jak widzi samotną, białą dziewczynę!-
Uważaj na siebie!-
Miej oczy szeroko otwarte i nie ufaj nieznajomym nawet wtedy, jak się do ciebie ładnie uśmiechają!-
… zwłaszcza jak się uśmiechają!-
Uważaj na złodziei!-
Zawsze pilnuj portfela! Uff! Ileż można słuchać tych ostrzeżeń?!
Raz stałam na środku brukowanej ulicy, przy straganach z warzywami, gdy wtem znów ktoś zawołał:
-
Hej tam! Uważaj!-
Co?!-
Uważaj, gringita, uważaj! – usłyszałam tuż obok.
Podniosłam wzrok. Zobaczyłam młodego chłopaka biegnącego prosto na mnie. Za nim leciała, jak z procy, dwójka umundurowanych policjantów, krzyczących: „Łapać złodzieja!”. Chłopak zbliżał się do mnie z zawrotną prędkością! Uwięziona pomiędzy stoiskami, nie miałam wiele miejsca ani czasu na reakcję! Zdążyłam tylko zrobić krok w bok, zanim ten dobiegł do mnie, odepchnął mnie gwałtownie rękoma i… niefortunnie zaczepił o mojego buta trekkingowego! Wywinął takiego „orła w powietrzu”, trzaskając przy tym z takim z impetem o brukowaną uliczkę, że przez moment… przez ułamek sekundy targały mną najszczersze wyrzuty sumienia! Chłopak zdążył tylko jęknąć z bólu, nim dopadła go dwójka umundurowanych! W tym samym czasie ja wpadłam głębiej w stragan z warzywami, nabijając sobie kilka siniaków…
W Cochabambie, położonej na wysokości około 2600 m n.p.m., słońce rozleniwiało do granic możliwości. Zmęczona upałem snułam się po ulicach miasta, popijając co chwilę zimny sok z wyciśniętej pomarańczy czy świeże owoce, zakupione u Indianek handlujących „po kątach”.
Ulice były zdecydowanie ładniejsze, czystsze i cichsze od tych, które znałam z La Paz. Chodniki wydawały się szersze i mniej oblężone przez ulicznych sprzedawców, miejskie place zieleńsze i spokojniejsze. Brakowało też tłumu miejscowych Indian, wystrojonych w tradycyjne stroje. Duża część mieszkańców Cochabamba nosiła się zwyczajnie – w dżinsach, T-shirtach, koszulach lub kolorowych swetrach.
Czas przelewał się leniwie w ciepłym słońcu…
Po raz kolejny nogi zaprowadziły mnie do miłej, pulchnej Indianki, przyrządzającej sałatki owocowe na lokalnym rynku. Lubiłyśmy ucinać sobie krótkie pogawędki.
-
Sama jesteś, kochanieńka?-
No sama…-
Hmm, smutne… – dumała kobiecina. –
Gdzie teraz jedziesz?-
Do Santa Cruz, a potem jeszcze dalej na północ – ciągnęłam. –
A pani to długo tak pracuje każdego dnia? Ile godzin?-
Oj, maleńka, od rana do wieczora! – skarżyła się Indianka. –
Ale w niedzielę tylko do południa!-
Tak długo… – wyszeptałam smutno, po czym dodałam, tak jakby na pocieszenie: –
A wie pani, że te sałatki owocowe są sławne?! Każdy turysta, podróżujący po Boliwii wie, że w Cochabamba można zjeść pyszną sałatkę owocową!-
Naprawdę?!-
Aha!-
A skąd ty tu do nas przyjechałaś, co? – zagadywała dalej, a czas płynął przyjemnie wśród krótkich opowieści o dalekim kraju nad Wisłą, w którym ludzie żyją inaczej, nie mając na przykład w zwyczaju żucia liści koki.
-
U nas w Polsce nie można kupić świętych liści na rynku – tłumaczyłam.
-
Nie?! A to dlaczego?!-
Oj, to długa historia… – zaczynałam kolejną opowieść.
-
Uważaj na siebie, gringita! W Santa Cruz strasznie kradną! – przestrzegała na koniec Indianka.
-
Obiecuję, że będę uważać! Do zobaczenia!-
Do zobaczenia, kochaniutka!I obdarzywszy się szczerym uśmiechem, na powrót każda z nas zanurzyła się w swoim własnym świecie, tak odległym od siebie nawzajem…
Tekst: Ewelina
Zdjęcia: Ewelina(
www.przebisniegi.com)
˟gringita – zdrobnienie od gringa, czyli żeńskiej odmiany gringo ;)
INFORMACJE PRAKTYCZNE:nocny autobus semi-cama firmy Mopar z La Paz do Cochabamba – 30 boliviano/os (bardzo wygodne i szeroko rozkładane fotele!)
nocleg w hostelu Residencial Familiar w Cochabamba – 50 boliviano/pokój jednoosobowy z łazienką na korytarzu (brzydki pokój bez okna; brudne toalety i kuchnia; darmowe wi-fi, jednak częste problemy z siecią – nie polecam!)
teleférico na wzgórze ze statuą Jezusa Chrystusa (Cristo de la Concordia) – 8 boliviano/w dwie strony
sałatka owocowa na lokalnym rynku – 6 boliviano
świeży sok z wyciskanych pomarańczy, zakupiony „na ulicy” – 2,5-3,5 boliviano/półtora kubka
przechowalnia bagażu na dworcu autobusowym w Cochabamba – 6 boliviano/1 bagaż