Między Polakami istnieje chyba niepisany zwyczaj żegnania się przy butelce wódki ;). Pracownicy „Gana’s Guest House” nie prędko zapomną o nas i dwójce polskich motocyklistów. Wspólna „posiadówa” przy mongolskim trunku (o specyficznej nazwie „Chara”) kończy się dewastacją toalety tuż przy dormitorium, w którym będziemy spać. Kilka godzin później płoniemy za wstydu tłumacząc się pracownicy hotelu, obiecując, że po powrocie z pustyni zapłacimy za wyrządzona szkodę.
Wybija godzina 7.00. Jeremy i Marija czekają na nas zwarci i gotowi. Idziemy razem kilkanaście minut prosto na przystanek, skąd miejskim autobusem (200T/os.) docieramy na dworzec we wschodniej części Ułan-Bator.
Bilety (na miejsca siedzące) przed tak długą trasą jak ta do Dalanzadgad, położonego na pustyni Gobi, należy kupić przynajmniej jeden dzień przed planowaną podróżą. Jest nas pięcioro, ale mamy tylko cztery bilety (20 500T/os). Wczorajszego dnia za późno dotarliśmy na dworzec autobusowy ;). Pozostaje nadzieja, że dziś uda nam się kupić brakujący bilet i dojechać szczęśliwie całą grupą do pustynnego miasta.
Godzina 8.00. Czas odjazdu autobusu. Ludzie wciąż gromadzą się przed wejściem do pojazdu. Wkrótce okazuje się, że kupno jeszcze jednego biletu (u kierowcy) nie stanowi żadnego problemu. Z wielką ulgą wchodzimy do mocno wysłużonego autobusu. Pasażerowie ciasno, jedni przy drugich, siadają na wyznaczonych miejscach. Za nimi toczą się ogromne torby, skrzynki, butelki wypełnione kumysem (lekkim, tradycyjnym mongolskim trunkiem – sfermentowane kobyle mleko, 3 – 4% alk.).
Gdy drzwi autobusu zamykają się z głośnym trzaskiem, obwieszczając koniec „pielgrzymki” ludzi i towarów, ruszamy. Rozpoczyna się niesamowita, 14-godzinna podróż przez zielone stepy, a dalej piaszczystą, mniej przyjazną półpustynię. Asfalt kończy się tak szybko, że pamięć o nim ulatuje pospiesznie wraz z suchym wiatrem. Każdy mięsień i kręgosłup wspomina z goryczą mongolskie bezdroża pełne dziur, kolein i pyłu wdzierającego się do środka autobusu, w którym na siedzeniach i między nimi (na torbach, skrzyniach itp.) gnieździ się dużo za dużo pasażerów… Być może Mongołowie tak już przywykli do trudnych warunków podróży, że teraz przez myśl im nawet nie przejdzie narzekać lub, co gorsze, być wobec siebie niemiłym. W autobusie kwitnie życie towarzyskie. Pasażerowie grają w karty, śpiewają pod nosem piosenki, których melodia płynie swobodnie od ucha do ucha, zagłuszana czasem przez silniejszy warkot silnika. Na wielu mongolskich twarzach gości uśmiech. Wiele znużonych ciał ściska się z sobą jeszcze bardziej, by zrobić miejsce dla innych... Warto przeżyć taką podróż choćby raz, mimo wszystkich towarzyszących jej niewygód.
Gdy docieramy do Dalanzadgad, jest już bardzo ciemno. Pospiesznie rozkładamy namioty - kilkaset metrów od przystanku autobusowego, pomiędzy kępami kłującej, pustynnej roślinności. To nasza pierwsza noc na Gobi.
Na pustyni chcemy pokonać około 600 km (ruszyć z Dalanzadgad, zatoczyć „koło” i wrócić do miasta). Po długich (i w sumie mało owocnych) negocjacjach udaje nam się wynająć jeapa (60$/doba + benzyna). Wyruszamy wczesnym popołudniem w kierunku wąwozu Yolyn Am. Wkrótce okazuje się, że nasz młody kierowca, Hamba, nigdy wcześniej nie podróżował po Gobi! :/. Błądzimy co chwilę po pustynnych bezdrożach. Odwiedzamy nieliczne w tych stronach jurty. Wciąż pytamy o drogę! Do Yolyn Am docieramy dopiero po kilku godzinach.
Głębokim, skalistym wąwozem biegnie płytka rzeczka. Wije się raz w lewo, raz w prawo, prowadząc nas coraz dalej. Promienie słońca wdzierają się pomiędzy skały, odbijają od czystego lustra wody, rozświetlając wszystko wokół. Czasem, skrzecząc wesoło, przebiegnie obok małe zwierzątko przypominające chomika (szczekuszka gobijska). Jest środek lata, lecz głęboko w Yolyn Am wciąż tkwią kilkumetrowe fragmenty lodu! Wąwóz na pustyni Gobi jest jednym z najpiękniejszych, jakie do tej pory widzieliśmy.
Zbliża się zmrok. Gdzie jesteśmy? Nanosimy na mapę współrzędne odczytane z GPS-a. Och nie! Hamba znów zgubił drogę! Powinniśmy być w zupełnie innym miejscu! Ponownie pochylamy się nad mapą. Wybieramy punkt, do którego chcielibyśmy dotrzeć. Teraz zmierzamy prosto przed siebie, przez nierówny, pustynny step, omijając gruntowe drogi wyjeżdżone z czasem przez inne auta. Gdy nadchodzi noc, silnik jeapa gaśnie, a my rozbijamy obóz. Wokół nas nie ma niczego oprócz skąpej, pustynnej roślinności. Otacza nas błoga cisza…
Południowa Mongolia. Gobi. Pustynna kraina. Jest środek dnia, gdy stajemy u podnóża najwyższych wydm – Hongoryn Els. W głowie rodzi się szalony pomysł, by wbiec czym prędzej na górę usypaną z piasku. Jakie rozkoszne obrazy będą podziwiać nasze oczy, gdy będziemy już na samym szczycie wydmy? Co znajduje się po drugiej stronie „muru” zwanego Hongoryn Els? Na szyi zawieszam torbę z aparatem fotograficznym. W ręku trzymam butelkę z wodą. Małymi krokami wspinam się po zdradzieckim zboczu wydmy. Najpierw szybko, jeszcze pełna energii, potem coraz wolniej i wolniej… Stopy grzęzną w piasku, zapadają się w jego otchłani. Aparat fotograficzny ciąży z każdą chwilą coraz bardziej. Pasek na szyi wrzyna się w skórę, dokucza, sprawia ból. Gdybym tylko mogła iść szybciej! Nie widzę końca morderczej wędrówki! Serce bije z wysiłku jak szalone! Zaraz wyrwie się z piersi! Szaleństwo! Jestem niczym wobec potęgi pustyni…
Widoki ze szczytu wydmy całkowicie wynagradzają wysiłek, jaki kosztowało dotarcie tutaj. Wspomnienie trudnej wędrówki ginie w pamięci, gdy leżymy w piasku na letnim, przyjemnym wietrze. Warto było wdrapać się tak wysoko, by nacieszyć oczy tymi obrazami, by po długim, leniwym odpoczynku zbiec z wydmy znów tonąc w piasku, turlając się w nim… bawiąc się przy tym jak małe dziecko ;).
Spod Hongoryn Els „podjeżdżamy” na wielbłądach do jurty, przy której czeka na nas Hamba. Baktrian to nietypowe zwierzę – z dwoma garbami spomiędzy których nie tak trudno się „wyślizgnąć”, powolne, jakby ospałe, trochę śmierdzące. Półgodzinna podróż na wielbłądzim grzbiecie w zupełności nam wystarcza ;).
Obóz rozbijamy niedaleko studni, którą dzisiejszego dnia już raz odwiedziliśmy. Wtedy kłębiły się wokół niej kozy, a zaraz obok Mongołowie ze swoimi „pamiątkami” z pustyni, rozstawionymi na szerokich stołach tuż przy piaszczystej drodze. Gobi zdążyła już poznać turystów, a jej mieszkańcy korzyści, jakie płyną z tego, że przybywa ich tutaj coraz więcej. Teraz jednak przy studni panuje spokój i cisza, które nadeszły wraz z nocą.
Hamba jest młodym i zabawnym człowiekiem, jednak to, w jaki sposób próbuje wymusić na nas pewne rzeczy, skutecznie nas od niego odpycha. Od Jeremy’ego zdążył wyłudzić pieniądze na papierosy (pod pretekstem, że jest głodny), a nam gospodarz jurty kazał pokryć rachunek za ładowanie „hambowych” baterii do aparatu fotograficznego. Teraz młody kierowca stoi na środku pustyni oświadczając, że nie ruszy się z miejsca, jeśli nie zatankujemy tyle paliwa, ile według niego „się należy”! Gra toczy się o niewielkie pieniądze, o przysłowiowe „grosze”, ale nie tak się umawialiśmy, nieuczciwy Hambo! Turyści nie są studnią pieniędzy bez dna, a wobec ich portfeli należy być „szczerym”, jeśli chcesz, by do Ciebie wrócili, by polecili Twoje usługi innym. Być może część obcokrajowców „machnęłaby ręką”, spotykając się z takim bezpośrednim, bezwstydnym wręcz „naciągactwem”, lecz my, po tylu dniach w Mongolii, mamy tego po dziurki w nosie! Ostatecznie, nie mając dużego wyboru, godzimy się na warunki Hamby, postanawiając, że w zamian odejmiemy kilka dolarów z umówionej wcześniej ceny za wynajem jeapa ;).
Trzeci dzień podroży po pustyni. Bajandzag. Jest bardzo gorąco! Słońce doskonale współgra z cieniem pomiędzy klifami i urwiskami wyrzeźbionymi w kruchym piaskowcu. Turyści zniknęli gdzieś znienacka w wynajętych jeapach, UAZ-ach, zostawiając nas samych w tym niezwykłym miejscu. Wyobraźnia porywa myśli daleko daleko… miliony lat wstecz, gdy przechadzały się tutaj dinozaury :). Dziś po niegdysiejszych panach Ziemi pozostały jedynie kości, których tyle znaleziono w Bajandzag.
Do Dalanzadgad wracamy późnym popołudniem tego samego dnia. Marija i Jeremy wynajmują pokój w przydrożnym hotelu, a my, po solidnym odpoczynku na niewielkim dworcu autobusowym, rozbijamy obóz w ty samym miejscu co trzy dni wcześniej.
Rankiem około godziny 8.00 przy drzwiach autobusu licznie gromadzą się pasażerowie. Już za chwilę rozpocznie się kolejna kilkunastogodzinna „przejażdżka” mongolskim autobusem. Ścisk, męczący upał, dziurawe bezdroża, obowiązkowa awaria silnika lub pęknięta opona… i gdzieś głęboko ukryty specyficzny urok takiej podróży… ;)
Do „Gana’s Guest House” docieramy bardzo późnym wieczorem.