Pod dużym drzewem, tuż przy gruntowej drodze, szukamy ucieczki przed słońcem. Wyciągamy się wygodnie na wysłużonej karimacie. Z kieszeni zakurzonego plecaka wyjmuję talię kart. Makao? Pan? Paweł i Łukasz ziewają leniwie spoglądając na pustą drogę. Zanim udało nam się wydostać z głębokiego wąwozu i dotrzeć w to miejsce, zdążyło już minąć południe. Nadszedł największy upał. Pod drzewem, jedynym w okolicy źródle cienia, czekamy na „okazję”. Mongolia, jej mieszkańcy, czas przelewający się leniwie po zielonych pastwiskach uczą „ludzi Zachodu” cierpliwości… bezwiednie zmuszają, by przystanąć nagle w środku dnia i rozejrzeć się wokół… powoli i dokładnie. Czasu jest dość, aż nad to!
Do wioski Ihtamir, oddalonej około 30 kilometrów od Tsetserleg, docieramy bardzo późnym popołudniem w towarzystwie Cheku i jej rodziny. Cheku studiuje na jednej z europejskich uczelni. Myśli o podróży do Polski, do Częstochowy, gdzie mieszka jej ciocia, odkąd wyszła za mąż za Polaka .
W przydrożnym guanzie jemy tradycyjne dla tutejszej kuchni pierogi z baraniną, tzw. pozy
(1 sztuka = 300 T). Tłusty posiłek popijamy ciepłą herbatą z mlekiem i solą.
Powoli zbliża się wieczór. Siedzimy przy drodze oparci o plecaki – cały nasz majątek, a zarazem nieznośnie utrapienie. Czekamy na jakiegoś życzliwego człowieka, który zabrałby nas ze sobą przynajmniej do Tsetserleg. Czekamy cierpliwie… Długie minuty zamieniają się w godziny... Czekamy i czekamy… lecz nikt nie nadjeżdża. :( Gdy nad usypiającym Ihtamir na dobre rozgaszcza się noc, zrezygnowani i zmęczeni rozbijamy namioty za przydrożnym pastwiskiem. Może jutro los będzie bardziej łaskawy i pomoże nam dotrzeć bliżej Ułan-Bator?