Czy istnieje autostop doskonały? Po tym jak dwójka młodych, bezinteresownych Mongołów, spod niewielkiej skały już poza granicami Tsetserleg, „zaprasza” nas do swojego jeapa, trudno nam mieć co do tego jakiekolwiek wątpliwości. Rozsiadamy się wygodnie na tylnych siedzeniach przestronnego auta. Plecaki lądują na dnie dużego, niemal pustego bagażnika. Ruszamy! W kłębach gęstego pyłu ginie samotna „cienio-skała”, która przez kilka długich godzin chroniła nas przed palącym słońcem. A przed nami? Ach… Wszystko to, czego tak chciwie pożądają oglądać nasze oczy – stepy, góry, nieograniczona niczym „pusta” przestrzeń… zachwycające, wzruszające wręcz piękno w swej dziewiczej postaci… Niesamowite!
Mongołowie jadą dokładnie w to samo miejsce, do którego i my tak bardzo chcieliśmy dotrzeć. Przypadek czy kolejne przemyślane działanie przychylnej opatrzności? Jeszcze przed chwilą zastanawialiśmy się, czy dotarcie do Jeziora Tsagan Nuur bez własnego środka transportu jest w ogóle możliwe. (Autobusy nie zapuszczają się poza Tsetserleg. Kierowcy przejeżdżają obojętnie obok trójki Europejczyków i ich plecaków, które pod względem wielkości i ciężaru traktowane są jak kolejne trzy osoby czekające „na okazję”). Uff!
To już za nami! Teraz, rozgaszczając się wygodnie w przestronnym jeapie, pijemy piwo, oglądamy kolorowe teledyski na małych ekranach zamontowanych na tylnych ścianach przednich foteli. Wygód nam nie brakuje… chociaż, jak to zwykle w Mongolii bywa, „droga” (a raczej jej brak;)) pozostawia wiele do życzenia. ;)
Mongołowie okazują się być beztroskimi, żądnymi wrażeń turystami. :) Dzięki nim odwiedzamy skałę zwaną „Shuluu”. Z daleka, samotna na tle stepu i odległych pasm górskich, wydaje się być ogromnym, (szamańskim?) monumentem. Im bliżej „Shuluu”, tym łatwiej dostrzec powiewające na wietrze, niebieskie chusty, wystające niemal z każdej szczeliny, oraz… porozrzucane dookoła śmieci. Na powierzchni ponad pięciokrotnie większej od Polski żyje około trzech milionów ludzi. Podczas naszej podróży wciąż jesteśmy świadkami smutnej rzeczywistości – Mongołowie porzucają gdzie popadnie puste butelki po napojach, papierki po produktach spożywczych, zużytą odzież itd.! Któż to posprząta? Co zrobić ze znalezionymi śmieciami? Trzy miliony ludzi na tak ogromnej powierzchni nie zdążyło jeszcze zrobić Ziemi takiej krzywdy, żeby przybywający tutaj turysta mógł ją dostrzec gołym okiem. Ale co będzie za kilka, kilkanaście lat, jeśli mieszkańcy tego kraju, wędrując przez niemal bezludne stepy, przez otwarte okna jeapa czy autobusu będą nadal pozbywać się wszystkiego, co uznają za niepotrzebne, każdego śmiecia „wyprodukowanego” podczas jazdy… ? … ? Smutne…
Na północnym zachodzie od „drogi”, którą pędzimy, dostrzegamy długą szczelinę w ziemi – doskonale widoczną pośród zielono-złotego stepu. Kierowca jeapa skręca w tamtym kierunku, a tajemnicza szczelina rośnie i rośnie… przybierając coraz to pokaźniejsze rozmiary. Gdy już docieramy do tej krawędzi, wybiegamy z auta, ciekawi. Wdrapujemy się na najbliższe skały, by mieć jak najlepszy widok, a wtem… z głębi płuc wydobywają się jednocześnie trzy zachwycone okrzyki: Wow! Co to za miejsce? Stoimy u szczytu skalistego, głębokiego na kilkadziesiąt metrów wąwozu, na dnie którego płynie szeroka rzeka. Tu i tam wystają z wody zielone lub kamieniste wyspy. Wąwóz wije się raz w lewo, raz w prawo, niczym pierwsza, nieznośna zmarszczka wyryta w gładkiej powierzchni ziemi – nieubłagalny skutek upływającego czasu! To jedna z takich chwil, którą, mimo wysiłku, trudno jest opisać słowami. Pełna tajemnicy, może nawet magii, wyjątkowa, jedyna w swoim rodzaju! Żadną kamerą ani aparatem fotograficznym nie bylibyśmy w stanie oddać wiernie tego, co właśnie nam się przydarzyło… Ale przecież nawet nie będziemy mogli spróbować – Pawłowi skradziono aparat w Charchorin, a nasz zepsuł się kilka godzin temu, pod Tsetserleg… :(
Dwójka Mongołów dobiega do nas wkrótce, dysząc ociężale przy każdym kroku (kręgosłup każdego z nich dźwiga kilkanaście zbędnych kilogramów!). Schodzimy razem w dół wąwozu, na szeroki brzeg rzeki, gdzie krząta się grupka europejskich turystów. „ Ani iz Polszy” – zdradzają nas Mongołowie. „Dzień dobry” – woła w języku polskim tajemniczy, brodaty jegomość w olbrzymim, ciemnym płaszczu, siedzący przy czymś w rodzaju miniaturowej „kuchenki”, którą mieliśmy już wcześniej okazję widywać przy jurtach. Niemcy! Uśmiechnięci „gospodarze” tego niezwykłego miejsca częstują nas obiadem. Pyszności znikają w oka mgnieniu z papierowego talerza. Walczymy co sił z wilczym apetytem, by nie sprawiać wrażenia wygłodniałych dziwaków… chociaż najchętniej poprosilibyśmy o 10 dokładek!:) Makaron z pieczonymi ziemniakami, mięsem i warzywami, wszystko przyrządzone na prowizorycznej kuchni. To bez wątpienia najlepszy posiłek, jaki mieliśmy okazję zjeść od blisko czterech tygodni! „Do widzenia” – woła znów w języku polskim brodaty jegomość ze swoją „świtą” . „Dziękujemy” – odpowiadamy z radością i wzruszeniem w głosie. Wracamy do gościnnego wnętrza „mongolskiego” jeapa. Przed nami jeszcze kilka godzin podróży.
Im bliżej Jeziora Tsagan Nuur tym częściej spotykamy przy drodze dzieci, które na widok nadjeżdżającego pojazdu zrywają się z ziemi jakby oparzone jej rozgrzaną od słońca powierzchnią. Świeże mleko, zsiadłe mleko, kumys! Brudne rączki z zadziwiającą siłą i energią wpychają butelki pełne białego przysmaku przez otwarte okno jeapa, wprost na kolana kierowcy. Młody Mongoł wybiera jedną z nich, zamyka okno i odjeżdża, pozostawiając małych handlarzy na środku zielonego „pustkowia”. Mijamy wzrokiem ich zakurzone, znudzone dziecięce twarzyczki… Ciekawe jaką drogę musiały pokonać te maluchy, żeby dotrzeć do tego miejsca?
Do wiaduktu, strzegącego wejścia na teren otaczający Jezioro Tsagan Nuur, docieramy wieczorem. U podnóża Wulkanu Horgo spotykamy mongolską rodzinę. Pijemy razem wódkę, tradycyjnie – z niewielkiej czarki pamiętając, by wcześniej czwartym palcem dłoni umaczanym w trunku skropić cztery strony świata. ;) Nie jesteśmy tym wszystkim zaskoczeni, chociaż wciąż trudno nam przyzwyczaić się do diametralnie różnych zwyczajów panujących w tym kraju, do lejącej się strumieniami archi (10%) i kumysu (3-4%), do wiecznie „podchmielonych” kierowców podróżujących po stepach. Mongołowie częstują nas kolacją. Na mały stolik ustawiany przy jeapie kładziemy paczkę ciastek (mamy niewiele jedzenia przy sobie), choć wiemy, że nikt tego od nas nie oczekuje. Jest śmietana, kiełbasa, chleb i leczo… z Polski! W mini marketach w Ułan-Bator i tych większych sklepach w głębi kraju wciąż spotykamy na półkach polskie produkty zamknięte w słoikach – dżemy, ogórki, sałatki, śliwki, grzyby… ;)
Błądząc w nieprzeniknionej ciemności rozbijamy obóz niedaleko brzegu Jeziora Tsagan Nuur. Szybko zasypiamy, tonąc w sennych marzeniach, zmęczeni całodzienną podróżą, pełną tylu wrażeń!
P.S. Nim ten dzień dobiegł końca, Pawłowi, uzbrojonemu w biurowy spinacz, wrodzony spryt i pomysłowość, udało się doprowadzić uszkodzony aparat fotograficzny do stanu używalności. ;) Hurrrrrrrrrrrrrrra!!