Geoblog.pl    przebisniegi    Podróże    Mongolia & Syberia 2008 - W PRZYGOTOWANIU    31.07-01.08.08r. - Nad Jeziorem Terchijn Tsagan Nuur
Zwiń mapę
2008
01
sie

31.07-01.08.08r. - Nad Jeziorem Terchijn Tsagan Nuur

 
Mongolia
Mongolia, Terchijn Tsagaan Nuur
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8100 km
 
Różowa jurta! Przecieram palcami zaspane wciąż oczy tak, by mieć pewność, że to najprawdziwsza różowa rzeczywistość, a nie senna mara wita nas kolejnego słonecznego poranka. ;) Niebieskie lustro wody, w którym figlarnie przegląda się słońce, dookoła zielone góry, zielone pastwiska, zielony raj… a przed nami różowa jurta! Obok różowej jurty stoi kolejna, również różowa, a dalej następna… i następna! Nad brzegiem Jeziora Tsagaan Nuur, niedaleko miejsca, gdzie wczorajszej nocy pożegnaliśmy się z dwójką życzliwych Mongołów i wnętrzem ich wygodnego jeapa, postawiono turystyczne jurtowisko oraz drewniany „domek”, w którym za jednego dolara można skorzystać z toalety lub prysznica (zasilanego wodą z jeziora zgromadzoną w wielkim zbiorniku na szczycie drewnianego dachu). Dlaczego te jurty są różowe? Białe wydają się bardziej pasować mongolskiego krajobrazu… a może nie ma w tym niczego zabawnego?... może zwyczajnie przywykłam do widoku białych i tylko białych jurt? ;)

Jeszcze nie udało nam się wyplątać ze śpiworów i ciepłych polarów, gdy nad naszymi głowami zawisa inna, nieznajoma głowa należąca, jak się wkrótce okazuje, do młodego Mongoła pracującego przy turystycznym jurtowisku. „ Czy chcecie wynająć konie?” – pyta głowa. Naturalnie że chcemy! :) Między innymi właśnie z tym zamiarem przybyliśmy nad Tsagaan Nuur. 12 000 T – oto cena za wynajęcie jednego konia na cały dzień (w rzeczywistości cały dzień oznacza dla przedsiębiorczego Mongoła całe cztery godziny!). Dochodzimy do wniosku, że dla nas, mających tak niewiele do czynienia z końmi w przeszłości, ten czas w zupełności wystarczy, by zmęczyć siebie, zwierzę i nabawić się bolesnych zakwasów w niezwykle wrażliwych miejscach. Młody Mongoł odchodzi zadowolony, a my wpadamy na jakże beztroski, bezmyślny wręcz pomysł! Nie chcąc, aby na konną przejażdżkę wybrał się z nami mongolski przewodnik (nie, bowiem bez życia, monotonnie będzie prowadził nasze konie za przywiązane do głów „smycze”, a nam, uzależnionych od jego woli, ciężko będzie jakkolwiek na to wpłynąć, biorąc pod uwagę jaką trudną przeszkodą jest w tym kraju bariera językowa), będziemy udawać wytrawnych jeźdźców! „Ale jak?! – pytam – Przecież żadne z nas nie ma aż takiego doświadczenia, żeby móc wiarygodnie udawać takowego jeźdźca”… ;)

Przywdziewamy ochraniacze, toczki, dosiadamy sprawnie naszych wierzchowców. Jesteśmy teraz wytrawnymi jeźdźcami, panami mongolskich stepów! Ha ha! Z trudem walczę z wybuchem panicznego śmiechu, ze łzami cisnącymi się do oczu widząc jak jeden z koni (ten z Łukaszem na grzbiecie) bez żadnego ostrzeżenia zaczyna zataczać koła wokół siebie na co Łukasz, jak się nietrudno domyślić, nie jest w stanie wiele poradzić. :) „Czy na pewno potraficie jeździć konno?” – pyta po raz ostatni młody Mongoł. „Ależ tak, tak!”… i po chwili znikamy za najbliższym pagórkiem.

Cóż za przyjemność! Jechać na grzbiecie mongolskiego rumaka, podziwiać niesamowite, nietuzinkowe piękno krajobrazu, który otacza położone na wysokości 2060 m.n.p.m. Tsagan Nuur. Spacerujemy leniwie. Ciepłe promienie słońca pieszczą nasze twarze, gdy gruntową drogą, tuż obok nas, przejeżdża jeap z turystami. Nagle koń, którego dosiadłam, podrywa się do góry, szarpie głową, kręci ogonem we wszystkie strony, „ryczy” coś po „końskiemu” i wciąż przestraszony zaczyna biec w kierunku ostrych, poszarpanych skał porozrzucanych gęsto przed nami. Toczek zsuwa mi się z głowy, ciało przeszywa strach, wręcz panika, piękny krajobraz jest coraz mniej wyraźny, przesłaniają go łzy… ! Stój! Stój, szalony! Stój! Zwierzę zatrzymuje się nagle. Zsiadam z jego grzbietu roztrzęsiona. Nie jestem wytrawnym jeźdźcem! Nigdy nie byłam! Co też strzeliło nam do głowy, żeby tak bezmyślnie porywać się na coś takiego!? Może to sława mongolskich koni? – ociężałe, jakby zaspane, bez wigoru; nawet ten, który nigdy nie dosiadał końskiego grzbietu, poradzi sobie z mongolskim wierzchowcem – czytamy w przewodnikach, na forach internetowych. Mimo wszystko zwierzę pozostaje wciąż nieobliczalne, może zaskoczyć, przestraszyć się (jak teraz), zrobić krzywdę!

Po kilku minutach udaje mi się ochłonąć. Przesiadam się na grzbiet ukaszowego konia, znacznie spokojniejszego ( gdyby nie to, że widziałam wcześniej jak rzeczywiście się porusza, pomyślałabym, że już wieki temu zapadł w śpiączkę! ;)) Postanawiamy trzymać się z daleka od gruntowej drogi, na której znów może się pojawić jakiś pojazd. Paweł, który spośród naszej trójki zdecydowanie najbardziej przypomina wytrawnego jeźdźca, namawia swojego białego „przyjaciela” do przejażdżki galopem. Po chwili oboje rozpływają się w powietrzu przemieszanym z pyłem, który w Mongolii unosi się i wije, panoszy się zuchwale przy niemal każdym ruchu wszędzie tam, gdzie zabraknie trawy.

Po kilku godzinach jazdy jesteśmy zmęczeni, szczęśliwi, zachwyceni naturą, która nas otacza i której na chwilę staliśmy się częścią. Obiecujemy sobie jedno – już nigdy więcej nie będziemy udawać wytrawnych konnych jeźdźców w momencie, gdy rzeczywiście nimi nie będziemy.;)

Tego wieczoru przenosimy nasz obóz kilkaset metrów dalej, nad sam brzeg jeziora. Na kolację podgrzewamy polskie leczo za słoika, które wcześniej kupiliśmy w słabo zaopatrzonym sklepie niedaleko różowego jurtowiska dla turystów. Zawsze to jakaś namiastka polskiej kuchni! ;)


Spod naszego obozu do Wulkanu Chorgo prowadzi ośmiokilometrowa gruntowa droga, która skręcając w kilku miejscach skrupulatnie omija czarne pole usiane szorstkim pumeksem – pozostałością po płynących tędy niegdyś masach niszczącej, gorącej lawy. Iście pustynny, tajemniczy wręcz krajobraz, usłany gdzieniegdzie coraz to gęstszym lasem lub tylko pojedynczymi drzewami. Z daleka widzimy, jak Wulkan Chorgo wznosi się pełen majestatu, dosięgając miejscami zielonych wierzchołków sąsiednich gór. Ileż wysiłku i czasu można by było zaoszczędzić brnąc prosto przed siebie, przecinając czarne pumeksowe pole, zamiast krążyć wokół wybrawszy bezpieczniejszą, na pewno mniej ciekawą gruntowa drogę? Odwiedzamy na chwilę malutką jaskinię niedaleko naszego obozu, by później ruszyć wprost przed siebie, ulegając pokusie czarnego, tajemniczego „lądu”. I mimo, że bawimy się przednio skacząc po szorstkim pumeksie, mijając wąwozy, pogorzeliska, ogromną dziurę w ziemi wypełnioną częściowo skałami tworzącymi niegdyś jej sklepienie, wędrówka ta drogą okazuje się błędem. Nie dość, że zajmuje kilka godzin, to jeszcze wyciska z nas niemal wszystkie siły tak, że aż trudno mi uwierzyć, gdy w końcu docieram na szczyt potężnego Chorgo.

Widziałam już kilka wulkanów, ale żaden z nich nie był tak duży, nie miał tak dobrze zachowanego stożka, nie był tak daleko od domu i zdobycie żadnego z nich nie kosztowało mnie aż takiego wysiłku. Obwód krateru Chorgo liczy ponad trzy km długości. Malutkie jeziorko na dnie wulkanu przypomina ze szczytu zielono-żółtą, brudna kałużę. Dobrze zachowane ściany stożka, czarne pole pumeksu u jego podnóża nasuwają pytanie o datę ostatniego wybuchu. Jak twierdzą „eksperci” - Łukasz i Paweł, na pewno nie było to bardzo baaaaardzo dawno temu.

Wracamy do obozu ośmiokilometrową gruntową drogą. Mimo zmęczenia, Łukasz i Paweł odnajdują w sobie jeszcze dość energii, by połowić ryby w jeziorze (Wędki pożyczają od miłych mongolskich turystów ;)). W sklepie kupujemy kilogram ziemniaków, a chłopcy błądzą po okolicy w ciemności zbierając drewno na ognisko (Nie jest to wcale takie proste. W Mongolii nie brakuje stepów, zielonej trawy… mniej za to drzew i lasów.). Wychylam głowę z namiotu, by popatrzeć na niebo gęsto usiane gwiazdami. Jest mi coraz cieplej… Gwiazdy błyszczą dumnie potężnym światłem, inne mrugają wesoło. Jedna spada z ogromną prędkością, maleje w oczach, aż znika zupełnie… a za nią następna… i kolejna… Wypowiadam w myślach życzenia: By ta podróż trwała i trwała… by była bezpieczna… by dzisiejszej nocy przyśnił mi się smak maminych pysznośc!… Zasypiam…


Rankiem budzą mnie odgłosy ludzi krzątających się między namiotami. Chyba jeden z nich kopnął właśnie jakiś kamień… ? Skrobią, grzebią i skrobią, jakby chcieli coś wykopać. „A niech to! Wszystkie się spaliły – słyszę ściszone głosy należące do Łukasza i Pawła. – Nie trzeba było zostawiać tego na całą noc”. Łukasz najwyraźniej zwąchawszy, że już nie śpię, wpada z impetem do wnętrza namiotu. „Słońce moje, mam dla ciebie połówkę najlepszego ziemniaka – stwierdza, wyraźnie z siebie zadowolony. – Reszta się spaliła!” – dodaje z szerokim uśmiechem ozdobionym obficie czarnym nalotem. Z trudem połykam niewielki fragment na wpół zwęglonego ziemniaka… tak ciężko przestać mi się śmiać z naszego małego „nieszczęścia”! ;)





 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (23)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (1)
DODAJ KOMENTARZ
Szymek
Szymek - 2009-02-17 09:44
Tylko prosze, jak bedziecie w Afryce... nie probujcie "samodzielnej" tresury afrykanskich "kotkow" ;)
 
 
przebisniegi

Łukasz Szubiński & Ewelina Grymuła
zwiedzili 8.5% świata (17 państw)
Zasoby: 172 wpisy172 278 komentarzy278 3753 zdjęcia3753 8 plików multimedialnych8